Włączyłem telewizor. Po wielkiej kuchni sprawnie poruszał się mężczyzna w średnim wieku, układając różne produkty na stole i tłumacząc ich zastosowanie wpatrzonej w niego z przejęciem młodej dziewczynie. Miał obcy akcent, chyba starał się naśladować Francuza. Sugerował to zresztą niewielki wąsik pod nosem i charakterystyczna wieża na podkoszulku.
„To jest bagietka. Najlepsza na świecie. Jak w kafejce w Paryżu” – rzekł i podsunął pannie pod nos wielką bułkę, trzy razy grubszą od prawdziwej, upieczonej nad Sekwaną. Gdyby tam kiedykolwiek był, zauważyłby różnicę. Panna wciągnęła nosem zapach pieczywa i wydała z siebie odgłos przypominający westchnienie. „Wielka jest” – dodała po chwili.
Spojrzałem z niepokojem w róg ekranu, gdzie wyświetlił się numer kanału. Nie, to nie był program dla dorosłych, ale poranny show w jednej z familijnych sieci. Uspokojony oglądałem dalej.
„To jest masło! Dodajemy go do wszystkiego!” – wykrzyknął nagle facet dźgając nożem żółtą kostkę na stole, co wywołało odruch ucieczki u współprowadzącej.
„Fajne” – skomentowała po chwili namysłu, czym mi zaimponowała, bo sam nie potrafiłbym w lepszy sposób zareagować na wybuch kucharza. Ten pokręcił się po kuchni wyciągając ze stojącej za nim lodówki kilka listków sałaty, jakieś wysuszone zioła, sól, pieprz i chyba ser pleśniowy. Wykonując dziwne ruchy, jak początkujący magik podczas pokazu w Vegas, przekroił bułkę, posmarował ją, po czym zakropił wszystkim, co leżało obok wymieniając po kolei skomplikowane nazwy pospolitych roślin.
„Już jest zdrowo, teraz zrobimy, by było smacznie!” – oznajmił znów podniesionym głosem, pokroił ser, przykrył nim całość i szeroko się uśmiechnął. Wyglądało, że skończył dzieło. Zgodnie ze scenariuszem dziewczę sięgnęło po kanapkę, zatopiło w niej zęby i nie przestając przeżuwać zaczęło chwalić umiejętności swego gościa. Ten poinformował, że wystarczy poświęcić kilka minut rano na przygotowanie tego smakołyku, który później bez wyrzutów sumienia można spożyć w czasie lunchu. Oklaski, napisy końcowe, sponsorzy, koniec programu...
Podobno człowiek uczy się na błędach i nigdy drugi raz nie popełnia tego samego. Tyle w tym prawdy, ile w powiedzeniu, że mądrość przychodzi z wiekiem. Powinienem się teraz uśmiechnąć, ale temat zbyt poważny, by to robić. Następnego dnia o tej samej porze znów włączyłem telewizor. Ten sam mężczyzna, w innej koszulce, tłumaczył czym różni się białe wino od szampana.
Każdego dnia zastanawiam się, czy to ja głupieję, czy świat wokół mnie. Przypomniałem sobie inny program, tym razem na Discovery, gdzie grupa naukowców starała się zbadać wpływ czapy polarnej na wino produkowane w Kalifornii. 30 minut czasu ekranowego zajęło planowanie trasy, kompletowanie sprzętu i podróż w rejon podbiegunowy. Na miejscu widzowie dowiedzieli się, że w bagażach mieli schowane kilka butelek Zinfandela, które natychmiast zaczęli otwierać i rozlewać do kieliszków. Okazało się, że mroźny klimat poprawia smak wina pochodzącego z ciepłych regionów. Podobnie jak opisany wcześniej, ten program również okazał się niezamierzoną produkcją satyryczną.
W jednym z wywiadów telewizyjnych znany polityk zasiadający na stanowisku już od kilkunastu lat poczuł się na tyle zrelaksowany, że rozmowa zaczęła przybierać nieformalny charakter. W pewnym momencie stwierdził, iż wraz z upływem lat zaczyna jeździć samochodem coraz szybciej. Dziennikarz chwycił przynętę i zapytał, czy przypadkiem nie jest to niebezpieczne. „Jest” – odpowiedział gość –„Ale muszę dotrzeć na miejsce zanim zapomnę dokąd jadę”. Ależ było wesoło w studio po tej wymianie zdań. Mnie jednak ogarnął dziwny niepokój i troska o przyszłość kraju, w którym mieszkam. Zresztą uczucie to towarzyszy mi już od jakiegoś czasu, ale to temat rzeka i chyba nie na dziś.
Dziś natomiast krótko na koniec o wizycie w sklepie, która chyba zmieni moje życie. Buszując między półkami w poszukiwaniu podstawowych artykułów spożywczych zatrzymałem się na dłużej w dziale z herbatami. Mamy jesień, za chwilę przyjdzie zima, która dla mnie stanowi okres wzmożonego zapotrzebowania na gorące napoje, pochłaniane hektolitrami. Zwykle wybieram tradycyjne smaki, tym razem postanowiłem rzucić okiem na bardziej egzotyczne i ziołowe. Uff... nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem. Dziesiątki, jeśli nie setki kolorowych pudełek zawierających skarby natury. Herbata na trawienie, wątrobę, pamięć, kłopoty z zasypianiem, orzeźwiająca, na stres, dla matek, dla ojców, dla dziadków, dla babć, na porost włosów, żylaki, hemoroidy, kaszel, trawienie, ciśnienie, trzustkę, cholesterol, dla cukrzyków, nerwicowców, leniwych, nadpobudliwych, oczyszczająca, przeczyszczająca, na wzdęcia, odchudzająca, wzmacniająca, śniadaniowa, poobiednia, ekologiczna i nawet wykrztuśna. Jestem pewien, że nie zapamiętałem wszystkich. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się nawet, czy nie pobiec po drugi koszyk. Skończyło się jednak na earl grey. Tradycyjnie. Dobrze jednak wiedzieć, że jest jakaś alternatywa dla kulejącego systemu ubezpieczeń zdrowotnych.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.