Mamy kwiecień. Podobno to miesiąc nadziei i pozytywnego nastawienia, bo wszystko wokół budzi się do życia, rozkwita. Mamy ochotę działać, zmieniać coś, realizować plany stworzone zimą. Oczywiście większość z nas przy planowaniu pozostanie, nikt nie twierdzi, że od razu trzeba brać się do roboty. W końcu liczy się chęć…
Gdy to piszę, jest dokładnie 1 kwietnia, święto żartownisiów. Różnie z tymi żartami bywa. Są lepsze i gorsze. Osobiście uważam, że jak nie masz naprawdę dobrego pomysłu, to lepiej na siłę nic nie wymyślać. Mimo wszystko każdego roku ktoś próbuje czegoś na siłę. Nawet duże firmy to robią. W tym roku niemiecki Volkswagen zapowiedział zmianę nazwy na Voltswagen. Po pierwsze zrobili to na dwa dni przed prima aprilis, po drugie nazwa miała wspierać wysiłki na rzecz ochrony środowiska. Poza oczywistym nawiązaniem do elektryczności nie wyjaśnili, w jaki sposób sama zmiana nazwy miałaby to robić. W ubiegłym roku firma Durex ogłosiła wypuszczenie nowej serii swoich produktów z dodatkiem olejku z papryczek chili. Dla wielu klientów myśl o tym okazała się zbyt bolesna. Albo informacja, iż Teletubisie tworzą własną kryptowalutę. Mądre to? No nie bardzo. Nie zawsze chodzi o to, by coś zrobić, ale jak się to robi też jest ważne.
1 kwietnia to dzień, gdy zbyt korzystne oferty handlowe na pewno są zmyślone i gdy wszystko, co można znaleźć w internecie, należy potraktować ze zdrową dawką sceptycyzmu. Kilkukrotnie większą niż na co dzień.
To również jedyny dzień w roku, gdy słowa wypowiadane przez polityków można potraktować na równi z wypowiedziami każdej innej osoby. To chyba nie świadczy o nich dobrze. O politykach oczywiście.
Kwiecień to miesiąc, gdy bywa ciepło. I zimno. Na zmianę. Niektórzy nie wiedzą w związku z tym, co na siebie włożyć. Albo co powiedzieć. Albo jak się zachować…
Kilka dni temu byłem świadkiem następującej sceny. Obsługujący mnie w sklepowej kasie młody człowiek usłyszał lub zauważył coś i zawołał ponad moim ramieniem: What`s that, dude? Zanim domyśliłem się, że odpowiadał na jakieś pytanie zadane z odległości, usłyszałem donośny, nieprzyjemny krzyk pod jego adresem: Coś ty powiedział?! Jak mnie nazwałeś?! Dude?! Mam 50 lat, a ty chyba 18! Więc należy mi się szacunek, bo jestem od ciebie starszy! Nie mów do mnie "dude"!
Wszystko to wykrzyczane zostało na cały sklep, z ciężkim akcentem sugerującym inne miejsce urodzenia, dorastania i wychowania.
Młody kasjer zrobił wielkie oczy, kompletnie nie wiedział, o co chodzi. Próbował się tłumaczyć, ale nie wiedział za co, bo oburzony mężczyzna chyba coś źle zinterpretował.
Zapłaciłem, odwróciłem się i zobaczyłem. Faceta, którego najtrafniej można by określić jako typowego "dude". Pogoda chyba sprawiła, że był niezdecydowany co do ubioru. Nowiutką, modną, skórzaną kurtkę Harley-Davidson uzupełniały krótkie spodenki i adidasy, tudzież inne buty w stylu sportowym. Niedbale zarzucona na twarz maska zakrywała dolną wargę ukazując pokaźny nochal i równiutko przycięty wąsik. Czy miał 50 lat? Zbliżał się, ale jeszcze kilka mu chyba brakowało.
Gdyby nieco lepiej zdążył poznać klimaty tego kraju to wiedziałby, że w słowie "dude" nie ma nic, ale to nic, za co można się obrazić. Definicja mówi, że kiedyś było to określenie wyróżniającego się modnym ubiorem mężczyzny. Potem nieco się zmieniało, oznaczając kolesia, faceta, mężczyznę, w żaden sposób nikomu nie ujmując znaczenia i honoru. "Dude" nie ma nic wspólnego z wiekiem. Mało tego, jak się nosi kurtkę Harley-Davidson, to powinno się obejrzeć w wolnej chwili kultowy film "Easy Rider". Peter Fonda wyjaśnia w nim Jackowi Nicholsonowi, co to znaczy "dude". „To miły facet, zwykła osoba, fajna" - mówi. Przez kolejne kilkadziesiąt lat "dude" przyjęło się jako pozytywne określenie faceta, kolesia, równiachy. Gdyby ktoś do mnie tak powiedział, uśmiechnąłbym się z radością.
Mówiący z akcentem właściciel kurtki i krótkich spodenek nie tylko ośmieszył się, ale sprawił, że od tej pory na mówiących z podobnym akcentem obecni w sklepie świadkowie tej sceny będą spoglądać inaczej. Pewnie gorzej.
Przypomniała mi się scena z ubiegłego roku, gdy w centrum miasta organizowane były manifestacje przeciw zamykaniu biznesów i ograniczaniu kontaktów. Różne epitety padały pod adresem rządzących, określano ich na wiele sposobów, żaden jednak nie był zbyt obraźliwy i żaden nie nawiązywał do ich fizycznych cech. Manifestujący Amerykanie mówili o mordowaniu biznesu, wojujących liberałach, zdrajcach nawet, ale… tylko dwie panie z akcentem nazwały gubernatora "grubasem", a burmistrz miasta określiły słowem, którego możecie się domyśleć. Nie rozumiały, że pewnej granicy się nie przekracza. Nawet, jeśli się kogoś nie lubi. Przekaz poszedł w świat. Czasami zapominamy, że poza samą ideą ważna jest forma. Zdaję sobie sprawę, że to co napisałem, wywoła u wielu podobne reakcje. Trudno.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.