Nie chciałbym nikogo zdenerwować, ale muszę się pochwalić, że kilka ostatnich dni było dla mnie bardzo przyjemnych. Przede wszystkim połowa znajomych i rodziny myśli, że kiepsko tu z sygnałem internetowym i telefonicznym, więc nawet nie próbuje się ze mną kontaktować. Reszta tak nie myśli i próbuje, ale i tak im się nie udaje.
Poza tym od kilku nocy nie potknąłem się po ciemku o żadną zabawkę pozostawioną na podłodze, ani nie nadepnąłem na klocek lego. Każdy rodzic wie, iż klocki te spełniają trzy, bardzo ważne funkcje. Służą rozwijaniu kreatywności dziecka. Dorosłych uczą kontrolować emocje i powściągać język. Pozwalają też zaoszczędzić na systemie alarmowym ok. 30 dolarów miesięcznie, bo kilku klockom rozrzuconym w okolicy drzwi wejściowych nie oprze się żaden włamywacz.
Do tego temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 80 stopni Fahrenheita, a lekka bryza znad oceanu przyjemnie chłodzi ciało. Chyba, że pada, wtedy bryza nie chłodzi, ale pomaga wyschnąć.
Skoro o deszczu mowa... Obserwacja ludzi w basenie w czasie niewielkiego opadu uczy, iż wszyscy w tym momencie szukają schronienia. To jakiś instynkt pierwotny, bo inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć. Pływający lub brodzący w wodzie przez pół dnia ludzie, cali mokrzy, w momencie pojawienia się kilku kropli deszczu nagle spanikowani rzucają się do ucieczki. Pod parasol, pod drzewo, pod okap, byle gdzie, byle nie zmoknąć.
Jak już wszyscy się domyślili, jestem na krótkich wakacjach w kraju nieco cieplejszym, gdzie człowiek unika obowiązków, chyba, że za taki uznać można konieczność odżywiania i nawadniania. Poza tym relaks... który zakłócić może tylko złożona dziecku obietnica.
Dałem synowi słowo, że wybierzemy się na spacer plażą w poszukiwaniu muszelek. Należę do tych, co zdecydowaną większość obietnic spełniają, choć na wszelki wypadek uprzedzam, że nie wszystkie. Wybraliśmy się więc na muszelkowe polowanie. Po przejściu prawie mili zdałem sobie sprawę, że prędzej zobaczymy ulepionego ze śniegu bałwana niż muszelkę.
Nic.
Małych ani dużych.
Ładnych i brzydkich.
Zero.
Popatrzyłem z wyrzutem na wielki ocean przed sobą...
Kraj generalnie znany i popularny wśród obywateli wielu krajów, zwłaszcza USA, nastawiony na turystykę, biedny ogólnie. Co kilka metrów ktoś coś na plaży sprzedaje. Prawie wszystko tam można znaleźć. Cygara, rum, kapelusze z liści palmowych, obrazy olejne, drewniane figurki, wisiorki, etc. Muszelek nikt nie ma. Spojrzano na mnie dziwnie, gdy zapytałem o nie, chcąc dziecku sprawić przyjemność. Jeden ze sprzedających machnął ręką w stronę oceanu i szybko wypowiedział kilka zdań, z których zrozumiałem tylko „muchos kilómetros”. Domyśliłem się, że po muszelki to trzeba w tamtym kierunku wiele kilometrów drałować, pewnie tyle samo później w dół. Doszedłem do wniosku, że aktualnie to ja czasu na to nie mam, nie mówiąc o możliwościach i umiejętnościach. Zapytałem innego o to samo. Popatrzył, przesunął językiem dopalającego się papierosa w drugi kącik ust (trochę jak w książkach Raymonda Chandlera) i upewnił się pytając:
- Conchas?
- Sí! – zaśpiewałem z nadzieją w głosie.
Wskazał głową za siebie, gdzie kilkadziesiąt metrów od plaży leżał nawieziony pod budowę jakiegoś ośrodka piasek.
Miał rację. W przywiezionym przez ciężarówki materiale budowlanym nieźle się można było obłowić. Nie były to pokaźne muszelki, ale dziecku się podobały. Wracając z polowania zastanawiałem się nad zrządzeniami losu. Czegoś podobnego jeszcze, przyznam, nie doświadczyłem. Nieco później spotkaliśmy w końcu sprzedawcę muszelek, muszli właściwie. Przyznał, że pochodzą z daleka. Dla mnie mogły pochodzić nawet z Niemiec, kupiłem kilka. Niech młody ma pamiątkę z wakacji...
Przypomniało mi się, jak nieco wcześniej, podczas innego wyjazdu do cieplejszego kraju, daliśmy się namówić na motorówkowy, kilkugodzinny wypad wodny. Fajnie było. Gorąco, głośno, śmierdziało spalinami, alkohol lał się szerokim strumieniem. W pewnym momencie cała grupa zatrzymała się na wielkim, piaszczystym wypłyceniu kilka mil od brzegu. Były kąpiele i zdjęcia. Głównie pozowanie z podniesionymi z dna wielkimi, kolorowymi rozgwiazdami.
Zapytałem przewodnika, czy ludzie wiedzą, że są one przywożone z innych miejsc i wypuszczane na piasek, z którego nie mogą uciec i którego nienawidzą jak diabeł święconej wody. Zakłopotany popatrzył na pozujących z „naturą” do zdjęć ludzi i poprosił, czy mógłbym zachować tę informację dla siebie. Myślałem, że zaraz jakąś nagrodę za milczenie dostanę.
Po wycieczce długo przekonywał mnie, że to konieczność, bo turystyką kraj stoi. Rozumiałem, serio, nie musiał mnie przekonywać, w końcu w okolice niektórych europejskich zamczysk i zabytkowych budowli dowożone są kamyki dla pragnących ukraść taką pamiątkę spod stóp turystów. Pod taki Akropol, na przykład...
Tak więc dni ostatnio przyjemne, słoneczne, warte zapamiętania. Najgorszy był ten, gdy zaczytany nie wyczułem momentu, kiedy należy usunąć się w cień. Drugi najgorszy? Gdy podłączali nową beczkę piwa w barze na plaży i trzeba było poczekać kilka minut na możliwość uzupełnienia utraconych relaksowaniem się elektrolitów w organizmie. Wypad po muszelki traktuję jako edukacyjną przygodę. Teraz jeszcze kilka kartek do przyjaciół, które może dojdą przed Wielkanocą, kilka dni odpoczynku i powrót do domu. Taka wakacyjna myśl - dochodzę do wniosku, że jestem za grzeczny na robienie zakupów w tropikach. Wszyscy wcisną mi wszystko. Nie tylko muszelki. Poza tym, chyba podoba mi się pisanie z plaży w tropikach. Serio, nie zamierzałem nikogo denerwować...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.