Miałem napisać dziś kilka słów o smutnym pożegnaniu ze swoim pierwszym samochodem, opowiedzieć o znalezieniu niemal identycznego po latach i wzruszeniu, jakie odczułem na wieść, że będę mógł się nim przejechać. Następnie, po pokonaniu zaledwie kilku metrów, o niedowierzaniu, iż tym w ogóle można było jeździć.
Pozostając przy tematach motoryzacyjnych planowałem przenieść nas do Australii, gdzie od kilku lat obowiązuje prawo pozwalające policji na konfiskatę samochodu osobom, które popisują się za kierownicą. Fajna historia, zwłaszcza, że pierwszą ofiarą nowego prawa padło białe Lamborghini, pod którym asfalt próbował zwijać mechanik mający wymienić w nim olej. Oczywiście jazdy próbnej dokonał bez pozwolenia właściciela, który samochodu nigdy nie odzyskał.
Jeszcze kilka innych tematów motoryzacyjnych i im pokrewnych miało się pojawić, gdy nagle, przez przypadek, klikając po telewizyjnych programach zobaczyłem coś, o czym staram się zapomnieć od kilku dni. Po pierwsze to posiadanie więcej niż sześciu programów jest ryzykowne. Zawsze można przypadkowo trafić na coś, czego nie powinno się oglądać. Po drugie, czasami, jak już na coś takiego trafimy, to nie możemy z jakiegoś powodu wzroku oderwać. Straszne uczucie.
Kiedyś, już chwilę temu, opisywałem w tym miejscu podobne zdarzenie, czyli odkrycie szokujących obrazów telewizyjnych. Nie, nie było w nich przemocy, takie rzeczy już nie wywołują większych emocji. Wtedy chodziło o kucharza nauczającego gawiedź, jak we właściwy sposób kroić pieczywo, telewizję Zrób to sam, czy ekipę organizującą wyprawę na biegun, by sprawdzić, czy wino będzie tam smakowało tak samo jak w ogrodzie za domem w Kalifornii. Wyobrażacie sobie? Półgodzinny program o tym, skąd się biorą kromki chleba? Albo telewizyjna godzina przygotowań, lotów samolotem, burz śnieżnych i chwil zwątpienia, by zbadać wpływ czapy polarnej na smak czerwonego wina? No dobra, ten drugi temat nawet ciekawy...
Okazuje się, że wszystkie najgorsze programy, jakie dotąd miałem okazję zobaczyć, to były prawdziwe dzieła edukacyjne w porównaniu z tym, co jeszcze na potrzeby tv na świecie się produkuje. Zwłaszcza w Japonii, bo to pod tym względem wyjątkowo dziwny naród.
Muszę od razu przyznać się do czegoś. Nie jestem najlepiej zorientowaną osobą, jeśli chodzi o ofertę telewizji. Nie oglądam zbyt wiele, nie ma programów, bez których żyć nie potrafię. Już nie ma... Nawet Gry o Tron nie oglądam. Jeszcze nie oglądam, bo pewnie któregoś dnia siądę i nie wstanę sprzed telewizora przez tydzień, dopóki wszystkiego nie nadgonię. Więc może dlatego byłem tak zaskoczony tym, co zobaczyłem.
Proszę wybaczyć przydługi wstęp. Celowo opóźniam moment, w którym będę musiał opowiedzieć, co ja takiego kilka dni temu w telewizorze ujrzałem. Podejrzewam, że tylko dla mnie był to tak głęboki wstrząs, gdyż program wchodzi w trzeci sezon i ma miliony miłośników na całym świecie. Nie kulinarny, nie mechaniczny, nie ekologiczny, nie budowlany i nie jest poświęcony modzie. Nie chodzi również o sport, pieniądze i podglądanie. W pewien sposób chodzi o zdrowie. Na pewno chodzi o zdrowie, choć przyznanie tego przychodzi z trudem.
Pani Sandra Lee jest dermatologiem i w cotygodniowych programach telewizyjnych wyciska ludziom pryszcze. Duże, małe, czerwone i białe. Zwykle duże, nabrzmiałe i białe. W różnych częściach i zakamarkach ciała. Lepsze sceny pokazywane są w najwyższej rozdzielczości i zwolnionym tempie. Niemal artystyczne ujęcia przypominające wybuchy wulkany i wzbierające rzeki. Z tym, że to nie są wulkany i rzeki, a pryszcze po prostu. Szok wizualny trudny do opisania. Ale jednocześnie chwila zastanowienia nad ludzką pomysłowością. W końcu ktoś musiał wpaść na ten pomysł. Do tego najwyraźniej bardzo opłacalny. Sam przez chwilę nie mogłem wzroku oderwać. Pomogła mi w tym dopiero świadomość, że zbliża się pora obiadu.
Dr Lee zaczęła kilka lat temu zamieszczać w serwisie YouTube filmy ze swych zabiegów. Zaczęły to oglądać miliony ludzi. Wśród nich ktoś wpływowy z ogólnokrajowego kanału TV, który zaproponował kontrakt i duże pieniądze. Tak powstał hit telewizji, czyli serial dokumentalny zatytułowany „Pimple Popper”. Serio. Ugh...Fuj...
...no więc w tej Australii i Nowej Zelandii prawo pozwala policji na konfiskatę kilku tysięcy samochodów rocznie. „Hoon” to w tamtejszym narzeczu chuligan drogowy, ktoś mający uliczne prawa innych za nic, łamiący przepisy, zajeżdżający drogę i dymiący oponami.
Młodzież niczego nie jest się w stanie nauczyć i kilka godzin po wyjeździe z salonu motoryzacyjnego zaczyna w swych błyszczących pojazdach niedozwolony taniec na ulicach. Za pierwszym razem zabierany jest on na kilka dni, za drugim razem tygodni, po czym jest to przejęcie majątku permanentne. Zwykle majątku rodziców.
Samochód trafia na aukcję, a te których nikt nie chce kupić, na złom. Wszystko jest filmowane i emitowane w telewizji. Szokujący program. Widzieliście kiedyś miażdżony pojazd? W zwolnionym tempie? W wysokiej rozdzielczości? Fascynujące. Nie można wzroku oderwać.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.