Kilkanaście dni temu podjąłem wobec siebie pewne zobowiązania. Nie będę nazywał tego postanowieniami, bo w ubiegłym roku postanowiłem, że nigdy więcej nie będę nic na przełomie roku postanawiał. Zobowiązania więc. Do tego wcale nie nowe. Pewnie większość z Was wie już, w jakim kierunku ta opowieść zmierza…
W środę spędziłem przed telewizorem nieco więcej czasu niż zwykle, w związku ze zmianą warty w Waszyngtonie. W pewnym momencie pojawiła się scena, gdy w bazie wojskowej Andrews ustępujący prezydent, już po przemówieniu pożegnalnym, zaczął wspinać się do drzwi Boeinga 747, pełniącego rolę Air Force One. Po schodkach oczywiście. Schodki były długie i wyłożone czerwonym dywanem. Nie chcę powiedzieć, że skakał ze stopnia na stopień, ale nieźle sobie radził. W tym momencie przyszło mi do głowy, że największym wyzwaniem dla jego następcy nie będzie walka z pandemią, zmianami klimatycznymi, czy wizerunkiem na arenie międzynarodowej, ale właśnie te schodki prowadzące do Air Force One. Bo jest ich sporo i są strome, w związku z czym - choć jest w dobrej formie, mimo podeszłego wieku - mogą stanowić poważny problem.
Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że bez poważnej zadyszki sam bym chyba po tych schodkach się nie wdrapał. Nie, żeby mnie ktoś szczególnie zapraszał do skorzystania z nich - tych prowadzących do Air Force. Chodzi o jakiekolwiek, które ewentualnie pojawiłyby się na mojej drodze. Głupio mi się zrobiło, zawstydzony nieco skoczyłem na równe nogi gotowy do działania. Oczywiście skończyło się na krótkim spacerze po jakąś przekąskę i ponownym zagłębieniu w telewizyjny przekaz. Akurat tego dnia miałem sensowne wytłumaczenie dla lenistwa.
Sytuacja powtarza się każdego roku, z różnicą kilku dni. Oczywiście nie mówię o inauguracji, tylko realizacji planów. Własnych. Ponieważ w ubiegłym roku zacząłem od odnowienia karnetu na siłownię i zakupu ubrań sportowych, co nie przyniosło oczekiwanych rezultatów (dziwne!), to tym razem chciałem zacząć inaczej. Realizację planu poprawy rozpocząłem od zlikwidowania w domu wszelkich niezdrowych zapasów. Nie, niczego nie wyrzuciłem. Zjadłem. Wszystkie czipsy, ciasteczka, czekoladki i inne wysokokaloryczne, niezdrowe produkty. Doszedłem do wniosku, że jak nie będzie co podjadać, łatwiej będzie siebie kontrolować. Niestety, teoria ta nie sprawdziła się. Żebym nie wiem, jak się starał, zawsze kończy się tak samo. A proszę mi wierzyć, staram się bardzo.
Dochodzę do wniosku, że najtrudniej jest w życiu zwalczyć własne nawyki i przyzwyczajenia. Gdy byłem palaczem, podobnie jak inni nikotynowi nałogowcy, miałem nawyk zapalenia papierosa po posiłku. Gdybym wtedy przestał jeść, to zrealizowałbym dwa postanowienia za jednym razem. A tak rzucałem palenie 30-krotnie przez co najmniej 15 lat, do tego teraz przede mną kolejne wyzwanie. Dziś wiem, że wystarczy chwila słabości, zła ocena własnych możliwości i zaprzepaścić można dwa lata ciężkiej pracy. Bo pewnych nawyków bardzo trudno jest się pozbyć.
Od jutra będzie inaczej - mówimy, po czym nic się nie zmienia. Sięgnąłem w trzewia internetu i znalazłem takie coś: "Nawyki są jak trasy szybkiego ruchu – proste, dobrze znane i utarte. To oczywiste, że dużo wygodniej jeździ się po takich autostradach, niż przeciera w lesie nowe szlaki. Podobnie zachowuje się ludzki mózg, wybierając drogę przesyłania impulsów z jednej komórki do innej. Zawsze będzie wybierał te szlaki nerwowe, które już są przetarte".
Poważna sprawa, stwierdziłem, powoli nadgryzając znienawidzony, zielony seler. Po czym czytałem dalej:
"Mózg człowieka produkuje średnio aż ok. 85,000 myśli dziennie. Większości z nich nie jesteśmy nawet świadomi. Jednak to one warunkują nasze zachowania, reakcje, samopoczucie czy sposób przeżywania emocji."
85 tysięcy? Dziennie??
Zwróciłem uwagę, że w dłoni zamiast selera trzymam kawałek bułki. Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Ale dalszy ciąg czytanego tekstu mi to wyjaśnił. Podobno wystarczy 21 dni powtarzania jakiejś czynności, by stała się ona dla nas nawykiem. Z tego co pamiętam, bułeczki jadłem od dziecka, a selera unikałem chyba dłużej. Prawie tak długo jak szczawiu.
Podobno w celu pozbycia się jakiegoś nawyku, musimy w sobie wyrobić nowy. Czyli teoretycznie po 21 dniach sięgania do lodówki i wyjmowania z niej marchewki, będzie to dla mnie czynność tak naturalna jak oddychanie… zobaczymy. Na razie to dzień drugi i nie idzie mi najlepiej. Daj mi wroga, a jakoś sobie poradzę. Siebie jest najtrudniej przekonać. Oczywiście, wciąż mówimy o nawykach.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.