Sporo rozmawialiśmy w tym roku na temat kremów przeciwsłonecznych. Głównie za sprawą kilku ciepłych stanów – choćby Hawajów i Florydy – które próbują zabronić używania u siebie pewnych składników tychże kremów. Podobno przyczyniają się do zagłady raf koralowych, a także zatruwają inne formy oceanicznego życia. Zanim ktoś zacznie się śmiać przypominam, że przed laty z podobną reakcją spotkały się plany ograniczenia freonu w lodówkach i aerozolach. Dziś wiemy, że dziura ozonowa zmniejsza się. Więc żadnego hi, hi, ha...
Niektóre składniki kremów przeciwsłonecznych, zwane filtrami, szkodzą nie tylko środowisku, ale również ludziom, o czym wiemy od lat. W lutym br. Kongres zajął się ustawą mającą ograniczyć użycie tych substancji, ale wysiłki naszych polityków znów poszły na marne.
Zaraz. Chwila. Gdzieś to kiedyś już słyszałem. Czytałem nawet. Chyba w tej rubryce i to ładnych pare lat temu... Jak często bywa, mamy nieustanną powtórkę wydarzeń.
W sklepach jest spory wybór kremów tego typu, wszystkie opatrzone numerami. Buteleczki i słoiczki stoją zwykle w dziale kosmetycznym, choć powinny znajdować się obok lekarstw. Tak je bowiem klasyfikuje Food and Drug Administration, która również pilnuje, by w ich składzie nie znalazły się żadne niepożądane substancje. Już miałem krzyknąć „Chwała FDA!”, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Chyba słusznie.
Chciałbym poinformować, iż nieprawdą jest, że nasi politycy od lat obradują bezowocnie, kłócą się i nie potrafią podjąć żadnej decyzji. W 2014 roku na przykład przyjęli jeden, bardzo istotny akt prawny. Jego pełna nazwa brzmi Sunscreen Innovation Act. Miliony miłośników słońca i plaż odtchnęły wówczas z ulgą i dorzuciły parę groszy do swoich emerytalnych oszczędności. Dzięki operatywności polityków mieli żyć kilka lat dłużej. Oczywiście do dziś, przez 5 lat, nic się nie zmieniło. Bo zanim ta biurokratyczna maszyna ruszy i pojawią się jakiekolwiek konkrety minie jeszcze kolejnych 20. A miało być tak pięknie.
Wiedzieliśmy wtedy, wiemy to dziś, że Amerykanie używają do ochrony swej skóry znacznie gorszych produktów, niż reszta świata. Ostatni raz przepisy regulujące dopuszczalny skład kremów przeciwsłonecznych były uzupełnione za czasów prezydenta Clintona, w 1997 r. Od tego czasu sporo się zmieniło. Mamy telewizję HD, smartfony, elektryczne samochody, żywność organiczną, Trump jest prezydentem, a Bogusław Linda nie jest już największym twardzielem filmowym.
Powstało też sporo nowych związków chemicznych, które akurat w tym przypadku są zdrowsze, bardziej skuteczne. Po prostu lepsze. Niestety, u nas niedostępne. Można je kupić nie tylko w całej Europie, Ameryce Południowej, Australii, czy Azji, ale też w każdym sklepiku na afrykańskich plażach.
Nie można ich za żadną cenę dostać w USA. Nawet Time Magazine poświęcił kiedyś nieco miejsca temu tematowi, wyliczając osiem nowych składników kremów przeciwsłonecznych, które są bezpieczne, lepsze i używane na całym świecie. Z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych.
Wszystko przez nadopiekuńczość FDA i lenistwo polityków, którzy nie są w stanie uporządkować podstawowych spraw. Chodzi o zmianę klasyfikacji tych kremów na kosmetyki. Obecnie, ponieważ są uznawane za lekarstwa, proces jakichkolwiek zmian trwa wieczność, a zatwierdzenie jakiegokolwiek składnika podlega również komórce zajmującej się środkami odurzającymi i narkotykami.
Tak, kremy do opalania są częścią szeroko rozumianej War on Drugs, Wojny z narkotykami, która wprawdzie dawno została zakończona, ale ostatni żołnierze jeszcze dzielnie walczą. Dla głęboko wierzących w niezawodność systemu zatwierdzania lekarstw powinien to być dowód na to, jak czasami nadmierna biurokracja zamiast nas chronić, skraca nam życie.
Podpisana przez Kongres w 2014 r. ustawa nie zmieniła klasyfikacji kremów do opalania. Wciąż należą do kontrolowanych lekarstw, a nie powszechnych kosmetyków. Pozwala jedynie FDA na rozpoczęcie procesu zatwierdzania nowych składników. Mamy tu kolejny absurd, bo jak można coś używanego od ponad 10 lat przez resztę świata nazwać nowością.
Jak to często bywa mieliśmy dwa projekty ustawy. Jeden stworzony przez Izbę Reprezentantów i przyjęty przez nią w głosowaniu. Drugi był wersją senacką, która rozwiązywała problem raz na zawsze usuwając kremy do opalania z listy stworzonej dla morfiny, kokainy i haszyszu. Oczywiście wybrano wersję według polityków lepszą, czyli dla nas znacznie gorszą. Do dziś nic się nie zmieniło. Jeśli chcemy zdrowy, skuteczny i przychylny środowisku krem do opalania, to poprośmy ciotkę z Polski o przysłanie. Na pewno tutaj go nie kupimy.
To wszystko jest jakieś dziwne, bo przecież już w 2002 roku FDA zreformowała system zatwierdzania lekarstw sprzedawanych bez recepty. Postanowiono, że jeśli jakaś część świata używa czegoś przez pięć lat bez problemów, to Amerykanie też mogą bez dalszej zwłoki. Kremy przeciwsłoneczne najwyraźniej okazały się wyjątkiem, bo żaden nowy składnik nie został tu dopuszczony do użytku. Oczywiście za bałagan i opóźnienia nikt nie chce przyjąć odpowiedzialności. FDA tłumaczy, że nie daje sobie ze wszystkim rady, bo ma za mało pracowników...
By obraz był pełny dodam, że według oficjalych informacji rak skóry jest najczęściej występującą w USA odmianą nowotworów, wyprzedza raka płuc i prostaty.
Kiedy czytam o czymś tak prostym, jak kremy i olejki do opalania, zaczynam wierzyć, że gdzieś głęboko zagrzebane w biurokratycznych trzewiach FDA leżą dokumenty i wyniki testów lekarstw na wiele groźnych, wciąż śmiertelnych chorób. Przestaję ufać w zapewnienia, że proces musi być tak długi. Musi być dokładny, zgoda. Długi nie. Wiemy o przypadkach, gdy przez 30 lat nie dopuszczano czegoś do sprzedaży, bo albo ich twórcy nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy, albo konkurencja sprzedająca co innego miała ich zbyt wiele.
Myślę, że nowych kremów nie powinniśmy się spodziewać na półkach sklepowych zbyt szybko i powinniśmy zrozumieć, że to w ramach ochrony naszego zdrowia.
Dobrze, że to już prawie koniec lata...
Miłego weekendu.