Generalnie jestem spokojnym człowiekiem. Oczywiście do momentu, aż coś lub ktoś nie wyprowadzi mnie z równowagi. A to zdarza się ostatnio często. Wystarczy byle co, choćby sięgnięcie po gazetę. Albo odebranie telefonu. Nawet krótka z kimś rozmowa. O nie, aniołem nie jestem, też potrafię wykazać się znajomością słów niecenzuralnych. Do tego czasami mam wrażenie, iż producenci różnych urządzeń zmówili się i tak je zaprogramowali, by psuły się w tym samym czasie. Ostatnio, w okresie zaledwie dwóch dni, próbowała się zepsuć pompa wodna w piwnicy, zmywarka do naczyń, pralka i otwieracz w garażu. Na szczęście opanowanie, spokój i wszechstronna wiedza techniczna uchroniły mnie przed poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. Zastosowałem wypróbowane metody, czyli czasowe wyjęcie wtyczki zasilającej z gniazdka. Zawsze działa. Tym razem też się udało. Martwię się tylko, że jeśli zepsuje się na przykład spłuczka w toalecie to nie będę mógł tej metody zastosować.
Jazda samochodem jest dla mnie ostatnio wyjątkowo stresująca. Mam wrażenie, że jestem na drodze jedynym, który ma jakiś cel jazdy. Wokół mnie sami turyści z Marsa. Nigdzie się nie spieszą, nie zwracają uwagi na strzałki pozwalające na skręt w lewo, dla bezpieczeństwa poruszają się znacznie poniżej dozwolonego limitu prędkości. Co ciekawe, im bardziej jestem zdenerwowany, tym więcej takich kierowców spotykam. W dni, gdy humor mi dopisuje i stres jest mglistym wspomnieniem, wszyscy jadą znacznie lepiej.
Jak widać, czasami ponoszą mnie nerwy. Któregoś dnia poruszyłem ten temat w rozmowie ze znajomym, który opowiedział mi swoje własne doświadczenia z frontu walki ze stresem. Z tym, że u niego był to problem zaawansowany. Gdyby zepsuła mu się pralka, pewnie rzuciłby nią o ścianę. Silny jest. A gdyby ktoś jadący przed nim zahamował nagle, by obejrzeć wystawę sklepową, to pewnie nawet by nie zdjął nogi z gazu. Ma duży samochód.
Namówiony przez rodzinę postanowił coś z tym zrobić. Z niewytłumaczalnych dla mnie powodów zawsze wierzył w moc medycyny orientalnej, więc w pierwszej kolejności udał się na zabieg akupunktury. Wyjaśnił, że strasznie jest nerwowy, zestresowany i szuka pomocy. Zadano mu serię dziwnych pytań, dotyczących m.in. koloru światła w miejscu pracy, liczby dzieci, regularności w wypróżnianiu, ulubionego miejsca na wakacje, etc. Następnie z uwagą obejrzano mu dłonie. W pokoju obok odbyła się krótka narada specjalistów, z których jeden nakazał mu położyć się na brzuchu, drugi wyjął zestaw igieł. Mówi, że w czasie zabiegu czuł się odprężony. Przede wszystkim zakazano mu ruchu i odbierania telefonu, więc samo to już miało na niego zbawienny wpływ. Potem dowiedział się, że same igły nie wystarczą, ale za drobną dopłatą może skorzystać z innej usługi – wyciągania z ciała złej energii poprzez małe, naturalne pompki. Nie bardzo wiedział co to jest, ale że opłata nie była wygórowana, a złość na wszystko mu życie utrudniała, zgodził się. Okazało się, iż chodzi o znane nam bańki, które szybciutko postawiono mu w dwóch rzędach na plecach. Nie wiadomo dokładnie, ile złej energii z niego wyciągnęły, może szklankę, może wiadro, ale znów stwierdził, iż odwiedziny w tym zakładzie nie były złym pomysłem. Godzinę później szykował się do wyjścia. Włączył telefon. Trzy wiadomości. Wszystkie z pracy. Wszystkie złe. Potem podano mu rachunek. Cena za wyciąganie złej energii faktycznie nie była wygórowana, ale odnosiła się do jednej bańki. Nie wiedział dokładnie, ile mu postawiono, ale spoglądając na cenę miał wrażenie że całą roczną produkcję huty szkła. By się nieco zrelaksować, postanowił wstąpić na pobliską plażę. Dzień był ciepły, letni, więc podobnie jak setki innych spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów, zdjął koszulkę i rozpoczął spokojny marsz wzdłuż jeziora. Co jakiś czas oglądali się za nim ludzie, dzieci pokazywały go palcami, piękne dziewczyny próbowały ukryć śmiech. Nie uśmiech, tylko śmiech. W pewnym momencie podjechał rowerzysta i wskazując na plecy znajomego powiedział krzywiąc usta: „Koleś, nie wiem co to jest, ale tu jest plaża, miejsce publiczne, więc chyba powinieneś to zakryć”. I pojechał dalej. Oczywiście wyciąganie złej energii pozostawiło wielkie, czerwone plamy otoczone krwistymi kółkami, o czym przekonał się robiąc sobie zdjęcie pleców telefonem. Jak łatwo się domyśleć, spokój prysł. Nagle wszyscy wokół zaczęli go denerwować samą obecnością, słońce prażyło za mocno, wiatr był za słaby, w perspektywie jazda w korkach. No i te plecy...
W tej chwili znajomy jest już spokojny. Wręcz uśmiechnięty i z miłością podchodzi do wszystkich istot i przedmiotów. Skorzystał z pomocy zachodniej medycyny, choć uprzedzono go, że mogą się pojawić pewne skutki uboczne, takie choćby jak bezsenność, ból głowy, ból brzucha, nieregularność w wypróżnianiu, wstręt do światła i dźwięku, a także depresja. No cóż, ideału nie ma.
Jeśli chodzi o mnie, to mimo że nerwowy, czasami nawet bardzo, nie skorzystałem jeszcze ani ze wschodniej, ani zachodniej pomocy. Prawdopodobnie najlepsza byłaby pomoc południowa, na przykład tydzień na Karaibach. Albo dwa. Zawsze dobry wpływ miała na mnie północ, gdzie w lesie nad jeziorem można zapomnieć na chwilę o wszelkich problemach. Z wyjątkiem komarów.
Za każdym razem, gdy dopada mnie złość wynikająca ze stresu przypominam sobie definicję tego zjawiska – podobno jest to trudna do określenia reakcja organizmu na potrzebę zmian. To mi wystarczy. Wiem już co robić.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.