Siedziałem niedawno w poczekalni u lekarza i z nudów sięgnąłem po jedno z czasopism leżących na stoliku. Tak się złożyło, choć nie wiem, ile w tym było przypadku, że niemal od razu trafiłem na artykuł dotyczący zarazków, a właściwie miejsc ich nadmiernego występowania.
Jednym z wymienionych w pierwszej kolejności była poczekalnia lekarska, zwłaszcza klamki, poręcze foteli i przedmioty wspólnego użytku, jak choćby rozłożone w nich czasopisma. Przestałem oddychać. Oczami wyobraźni zobaczyłem, jak wirusy i bakterie, czyli zarazki wszelkie, przeskakują z kart magazynu na moje dłonie. A stąd już niedaleka droga do ust i nosa, które autor artykułu kazał szczególną troską otaczać.
Chrząknąłem dla poprawy nastroju i przestałem myśleć o atakujących mnie zarazach. Na moment jednak, bo już po chwili dowiedziałem się, że dotykany, przytulany i generalnie pozostający w bliskim kontakcie z nami ekran telefonu komórkowego zawiera 25 razy więcej zarazków niż deska sedesowa. W myślach podziękowałem za zestaw głośnomówiący i zagłębiłem się w dalszą lekturę.
Biurko w pracy, klawiatura komputera, nic nowego. Od dawna wiadomo, że do czystych nie należą. Nawet jeśli nikt inny ich nie używa. Jeśli natomiast chodzi o przedmioty wspólnego użytku, sprawa staje się poważna. Niezależnie od pory roku jednym z najbogatszych we wszelkie odmiany bakterii i wirusów miejscem jest rączka koszyka lub wózka sklepowego. Aż spojrzałem na swe dłonie, które kilkadziesiąt minut wcześniej miały tak niebezpieczny kontakt na stoisku z warzywami. Po tych przyniesionych ze sklepu skakały te zebrane z klamki, poręczy i kartek czasopisma. Bakterie i wirusy, oczywiście.
Poczułem lekki ścisk w gardle i suchość w ustach.
Najgorsze, że dostępne w niektórych sklepach jednorazowe chusteczki bakteriobójcze wcale takie znowu "bójcze" nie są. Trzeba smarować co najmniej dwa razy, zostawić na chwilę wszystko nasączone płynem przeciwzarazkowym, a i tak nie mamy pewności, że cokolwiek się tam wytępiło.
Ho..len..der...
Właściwie to holender, czy cholender? To od mieszkańca Holandii, Latającego Holendra, figury w jeździe na łyżwach, a może od cholery, takiej choroby? W ruch idzie telefon z groźnym ekranem. Sprawdzam w słowniku języka polskiego. Okazuje się, że jednak "holender", co oznacza łagodne przekleństwo, eufemizm od słowa: "cholera". Tylko dlaczego przez "h"??
Nie ufam do końca, więc przedłużam kontakt z ekranowymi bakcylami i wstukuję adres Wielkiego Słownika Ortograficznego. Jak wielki, to będzie wiedział. Znowu "holender". Zaczynam wierzyć i szybko odkładam telefon. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie umyć rąk po tej niebezpiecznej czynności, ale nie chce mi się wstawać z fotela.
Nagle, tuż obok, ktoś zakasłał! Odruchowo zasłoniłem się trzymanym w ręku tygodnikiem, bo chwilę wcześniej dowiedziałem się z niego, iż kichnięcie to wyrzucenie z prędkością 100 km/h około 3 tysięcy mikroskopijnych kropelek śliny będących schronieniem dla milionów bakcyli. Kaszel wcale nie był bardziej bezpieczny.
"Nie dziękuję" – usłyszałem zza kartek papieru.
Opuściłem magazyn wciąż znajdujący się na wysokości mych oczu i pytająco spojrzałem na kasłającą sąsiadkę.
"Myślałam, że pan mi gazetę podaje" – powiedziała przepraszająco, po czym spuściła wzrok na leżący na jej kolanach kolorowy magazyn. Rzuciłem okiem na tytuł: "Dieta czy bieg? Wyjaśniamy".
Znacznie lepszy tytuł, niż w u mnie, gdzie czerwonym literami drukarnia wysmarowała: Co cię nie zabije, to może wzmocni. Może? Teraz muszę doczytać do końca.
Wcześniej jednak dowiedziałem się jeszcze, iż rok składa się z pięciu pór roku - wiosny, lata, jesieni, zimy i pory zakaźnej – oraz że za chwilę w nią wejdziemy. Zaszczepiłeś się już? - pytał artykuł. Myjesz ręce? Podajesz nieznajomym? Nie podawaj. Znajdź jakieś wytłumaczenie, by się nie pogniewali i nie wyjmuj ich z kieszeni. Dobra, nie ma sprawy...
Z tym wzmocnieniem to chyba lekko autor przesadził. Według niego mam spokojnie wdychać wszystkie zarazki i pozwalać, by organizm z nimi sobie po cichu walczył. To taki trening dla naszego układu odpornościowego. Jak bieżnia dla serducha. Chyba, że wśród atakujących bakcyli znajdą się te od grypy. Albo odry. Wtedy gorzej. Ale niestety, wcześniej ich rozpoznać nie potrafimy.
Na koniec dowiedziałem się jeszcze, że na każdym z nas żyje ponad 200 różnych rodzajów bakterii i są ich miliony. Wewnątrz nas jeszcze więcej. W większości pożyteczne. Ale nie wszystkie.
Przychodzi na myśl znane powiedzenie, by w życiu cieszyć się z małych rzeczy. Próbuję, ale w głowie pojawiła się natrętna myśl, iż oto przyszedłem do lekarza z bolącym kolanem, a wyjdę z zapaleniem płuc. Nie wspomniałem, że to była poczekalnia u ortopedy? Hmm... Holender... Teraz przynajmniej wiem, jak się to pisze.
W ogóle to od zapoznania się z opisanym artykułem minęło już kilka chwil, a ja wciąż zachowuję się jak wariat. Jeszcze większy niż przed lekturą. Germofob, bakcylofob, no człowiek bojący się takich małych zarazków. Znów sięgam po okropnie nimi zanieczyszczony telefon i zadaję pytanie dotyczące znanych światu ludzi z podobnymi fobiami. Jodie Foster, Megan Fox, Julia Roberts, Cameron Diaz, Denise Richards, Teri Hatcher, a nawet milioner Howard Hughes. Jeszcze Nikola Tesla, który przecież nawet prądu się nie bał. W takim towarzystwie to z dumą można nosić ręce w kieszeniach.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.