Prędzej, czy później każdy z nas wyląduje w gabinecie lekarskim. Podejrzewam, że wszyscy mieli już okazję z jakiegoś powodu obejrzeć jego wnętrze, jednak mam nadzieję, że nie było to nic poważnego. Mały problem, gdy odwiedzamy zawsze to samo miejsce, czyli wybranego przez nas doktora, który zna nas i naszą historię chorobową.
Od czasu do czasu trzeba jednak wybrać się do specjalisty. Odwiedziny takie, niezależnie od powodu wizyty, zawsze zaczynają się tak samo. Od wypełnienia stosu papierów i udzielenia odpowiedzi na milion pytań.
Umówieni jesteśmy na 9 rano. Na przykład. Ale wskazane jest wcześniejsze przybycie ze względu na konieczność zebrania na nasz temat niezbędnych informacji. Choćby pół godziny. Jak to w gabinetach lekarskich jest w zwyczaju, w pierwszej kolejności musimy wykazać się posiadaniem ubezpieczenia medycznego lub tradycyjnych środków płatniczych. Trwa to chwilę, tu coś pokażemy, tam coś podpiszemy, ktoś gdzieś zadzwoni, kto inny zrobi siedem kopii, wystawi pokwitowanie, etc. Gdy uporamy się z tym problemem, przychodzi czas składania zeznań.
Zwykle polega to na udzieleniu odpowiedzi na serię pytań. Zależnie od specjalizacji lekarza mogą się one nieznacznie różnić, choć zwykle niewiele. Podobno ma to pomóc w diagnozie i uchronić nas przed niepotrzebnymi zabiegami, a może nawet problemami. Śmiercią, na przykład. Skoro tak, to poddajemy się temu procesowi bez marudzenia.
Imię, nazwisko, data urodzenia, wiek, adres... to proste i szybkie. Następnie część medyczna, gdzie na szczęście wpisujemy tak lub nie, chyba że jesteśmy poproszeni o rozwinięcie wątku. Ta część teoretycznie nie powinna nastręczać większych problemów. W końcu wiemy o sobie wszystko, prawda?
Niby tak, a jednak zacinamy się na co drugiej linijce. Przebyte i posiadane choroby. Rak, udar, choroby serca, cukrzyca, wrośnięty paznokieć, nieświeży oddech, wypadanie włosów. Choć znamy odpowiedź na każde pytanie, zawsze zastanawiamy się chwilę przed ich udzieleniem. Jak na egzaminie. Kiedy uporamy się już z tą częścią, przychodzi pora na choroby bliższych i dalszych członków rodziny. Rak, udar, choroby serca, cukrzyca, słaby wzrok, itd. Wpisujemy, co wiemy. Ponieważ wiemy zwykle mniej, niż powinniśmy, zamykamy ten rozdział i przystępujemy do kolejnych pytań.
Używki. Wymienione są te podstawowe, ale obok pozostawione jest puste miejsce na inne, mniej popularne substancje. Każdy, ale to każdy, zawsze zaniża liczbę wypijanych drinków i stawia znaczek w rubryce „dla towarzystwa”. Co oznacza kilka drinków miesięcznie przy wyjątkowych okazjach. Kupiona godzinę wcześniej paczka papierosów w kieszeni już w połowie opróżniona, ale nałogowi palacze wstawiają „4 sztuki dziennie”. Albo mniej. Puste miejsce zawsze takim pozostaje, bo przecież nikt w tym kraju nie sięga po coś, co do legalnej sprzedaży dopuszczone nie jest.
Kwestionariusz chce następnie wiedzieć wszystko o zażywanych lekarstwach i ich dawkach. Zapobiegliwi i posiadający bogate zbiory medykamentów mają wszystko ładnie przygotowane na kartce, której sporządzenie zajęło pół wieczoru. Pozostali kombinują. Czy wpisać tabletki na ból głowy i pastylki miętowe na gardło? Maść z antybiotykiem może?
Przebyte operacje. Tu idzie nam sprawnie, bo przecież takie rzeczy się pamięta. Wycięcie migdałków, ślepej kiszki, poprawienie przegrody nosowej. Gorzej, gdy trzeba temat rozwinąć i opisać okoliczności towarzyszące temu wydarzeniu. Zaczynamy więc dzwonić do członków rodziny pamiętających lepiej wydarzenia sprzed 20 lat. Przez chwilę zastanawiamy się, co zrobić z zabiegami kosmetycznymi...
Pojawiają się też pytania dotyczące alergii. Głównie na środki medyczne, bo okazuje się, że nikogo uczulenie na kurz lub kota nie interesuje. Tu zwykle mamy problem, gdyż niektóre środki w przypadku wystąpienia wstrząsu anafilaktycznego mogą nam poważnie skrócić życie. Jednak dowiemy się o alergii na witaminę, na przykład, dopiero po jej połknięciu. A może do tej pory żadnych witamin nie zażywaliśmy? Więc skąd ma pochodzić taka wiedza??
Mimo problemów staramy się odpowiedzieć jak najdokładniej na każde pytanie, jak na spowiedzi. Od tego zależy przecież nasz los.
Na jednej ze stron kwestionariusza bawimy się w artystów, bo mamy za pomocą krzyżyków, kółeczek, kropek lub strzałek wskazać, gdzie nas boli. W końcu przyszliśmy do lekarza specjalisty, więc chyba coś nas boli, nie?
Mamy zwykle do dyspozycji dwie narysowane sylwetki, kobiecą i męską. Ponieważ rysunki pozbawione są narządów intymnych, włosów i ozdób, płeć odgadujemy na podstawie wzrostu, kształtu głowy i czasami lekkiego zarysu piersi na jednej z nich. Pewnie wiele osób zastanawia się, gdzie postawić krzyżyk, jeśli bolą miejsca nienarysowane...
Po uporaniu się z tysiącem pytań mierzy się nas i waży. Tu zwykle następuje krótka sprzeczka z osobą dokonującą pomiarów, ale o dokładności wagi przekonuje nas wyciągnięty z szuflady certyfikat. Wreszcie trafiamy do gabinetu, gdzie przyjmuje nas lekarz specjalista. Zwykle pierwsze, o co pyta, to gdzie boli, następnie o przebyte choroby i ewentualne alergie. Najwyraźniej nie czytał mozolnie wypełnianego przez nas kwestionariusza. Odpowiadamy mu, na przykład, że kolano. Po pobieżnym obejrzeniu tej części ciała patrzy nam w oczy z troską i wysyła na prześwietlenie, bo bez tego diagnozy postawić się nie da. Umawiamy się więc następnego dnia w prześwietlającym kolana gabinecie i po przybyciu na miejsce, wcześniejszym nieco, dostajemy do wypełnienia stos formularzy...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.