Dziś rano zdałem sobie sprawę, że znów złamałem złożoną wcześniej obietnicę. Przysięgę wręcz. Samemu sobie! Właściwie to zdawałem sobie z tego sprawę od dawna, tyle że otwarcie nie przyznawałem się do porażki. Wszystko zaczęło się jak co roku, od noworocznego postanowienia. Któregoś dnia stojąc przed lustrem nieco się załamałem, zawstydziłem i przestraszyłem. Postanowiłem biegać, skakać, przerzucać ciężary, pływać, spacerować i wykonywać wiele innych czynności związanych ze spalaniem kalorii. To był...chyba...3 stycznia...
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, był zakup nowej pary uniwersalnych butów sportowych, nie wiedziałem przecież jeszcze, czy więcej będę skakać czy biegać. Razem z nimi nabyłem zestaw odpowiednich koszulek, oddychających, szybko schnących, z materiałów posiadających w nazwie dużo liter x, z i s. Takie są najlepsze, bo nowoczesne. Oczywiście spodenki krótkie i długie. Sportowe. Była zima, nie byłem pewien, czy przypadkiem nie zapragnę pobiegać na zewnątrz. Ponieważ wszyscy i tak już wiedzą, dokąd zmierza ta opowieść, to ogłoszę od razu: okazyjnie, tanio, nieużywane, w oryginalnych opakowaniach ubranie sportowe na każdą ewentualność i okoliczność sprzedam! Jakby mi do głowy przyszło kolejne, podobne postanowienie, to i tak muszę wybrać się na zakupy, wszystko pewnie jest już zbyt ciasne.
To oczywiście nie był koniec mojej głupoty, bo głupota nie zna granic. Jak już się publicznie obnażam, to pójdę na całość.
Od wielu lat zapisany byłem do pewnej sieciowej siłowni lub też jak niektórzy wolą, klubu fitness. Jeszcze zanim zmienił nazwę. Byłem tam przez ostatnie ćwierć wieku kilka razy. Dosłownie. Nie rezygnowałem z członkostwa, bo przecież w każdej chwili mogło się przydać. W końcu postanowienia noworoczne składamy co 12 miesięcy. Po zakupach ubraniowych sięgnąłem po klucze, przy których z dumą od 1992 roku powiewa kolorowa wejściówka do tego miejsca. Kod paskowy jeszcze nie do końca był wytarty, nawet dało się odczytać logo.
Pojechałem do najbliższej, zawsze jakaś jest w okolicy, na razie bez planów treningowych, ot...tak sobie... zobaczyć to miejsce. W czasie krótkiej jazdy wykluł mi się chytry plan. Przepiszę się do innej sieci, jeszcze bliżej domu, a wtedy zamiast jechać samochodem będę mógł w ramach rozgrzewki przebyć tę odległość na piechotę. Spacerem lub truchtem. Cóż za pomysł!!!
Jak postanowiłem tak zrobiłem. Wypisanie trwało chwilę, dwa podpisy i jeden uśmiech. Podziękowano mi za tysiące dolarów przekazane na biznes i zaproszono w przyszłości, gdybym ewentualnie zechciał tę charytatywną działalność kontynuować.
10 minut później wchodziłem do nowiutkiego, świeżutkiego, dopiero wykończonego klubu fitness obok domu. Dosłownie, obok domu. Gdyby nie było wokół drzew, na pewno byłby widoczny z okien. Mój pierwotny pomysł spodobał mi się jeszcze bardziej, gdy to wszystko zobaczyłem. Uśmiech, dwa podpisy, numer karty, zobowiązanie do płatności, rozkład jazdy, godziny otwarcia i byłem gotów do działania. Obok kluczy pojawił się nowy, kolorowy i opatrzony kodem paskowym kawałek plastiku. Był wtedy...chyba...marzec jakoś...
Pod koniec kwietnia, gdy zrobiło się już na tyle ciepło, by spacer do siłowni nie wymagał ode mnie wkładania grubej kurtki, podjechałem do niej samochodem. Zajęło mi to chwilę, było bardzo nieekologiczne, ale doszedłem do wniosku, że inaczej nigdy tam nie dotrę. Namówiony przez znajomych, pracowników tego miejsca i wiele wchłoniętych artykułów dotyczących utraty wagi ciała, postanowiłem skorzystać z pomocy profesjonalisty. Tak na początek, by się rozruszać i czuć zobowiązanym do wykonywania ćwiczeń. Wynajęty trener nie był zbyt zainteresowany mną, a raczej ćwiczącą obok gazelą w błękitnych legginsach. Łypał w moją stronę okiem od czasu do czasu i powtarzał „few more!”. No to pompowałem rękami to żelastwo, choć miałem wrażenie, że pod skórą płonie krew, a w głowie zaczynało się kręcić. Few more!!! No wie co mówi. Płacą mu za to. Zna się...nieee?? Few more!!! No i znów gada z sąsiadką, a ja umieram wcale nie powoli. W pewnym momencie sam zrobiłem przerwę, złapałem oddech, podziękowałem mu za nic i wychodząc upewniłem się, że klub z powrotem przelał mi na konto poniesione wcześniej opłaty za trenera.
Postanowiłem w przyszłości sam się wszystkim zająć, ustalić plan działania, itd. Zanim to nastąpiło stała się rzecz straszna. Obudziłem się następnego dnia i nie mogłem ruszyć ręką. Żadną. Bolały mnie wszystkie komórki, od czubka palców po ramię. Jakoś wstałem, jakoś otworzyłem drzwi do łazienki. Wyzwaniem było podnieść rękę na wysokość kurka z wodą, umycie zębów okazało się niemożliwe. Pod koniec śniadania miałem łzy w oczach, a w głowie przerażająca myśl, że to chyba zmiany nieodwracalne. Oczywiście w przeszłości zdarzyły mi się zakwasy, nigdy jednak w takiej skali. Z godziny na godzinę było tylko gorzej. Prowadzenie samochodu porównać mogę do tresury lwów, było równie trudne, niebezpieczne i mogło zakończyć się tragicznie. Dziękowałem Bogu za automatyczną skrzynię biegów. Wieczorem już nie byłem w stanie podnieść ręki na wysokość ust, więc jadłem tak, jakbym ich nie miał. Choć wciąż słyszałem, bym się nie mazgaił i wziął w garść, nie byłem w stanie. Stan ten trwał przez kolejny dzień, po czym zaczęła wracać władza nad kończynami. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wrócić na siłownię i nie wygarnąć pseudotrenerowi, co o nim myślę. Przypomniałem sobie jednak, że to duży chłop był, wytrenowany, a ja jeszcze od ćwierć wieku nie rozpocząłem nawet ćwiczeń. Jest czerwiec... prawie połowa... Dochodzę do wniosku, że nigdy więcej nie pójdę do tego klubu. Ale z członkostwa nie rezygnuję. W końcu za pół roku sezon postanowień noworocznych. Może się przyda. Na razie zagłębiłem się w artykuły dotyczące diet.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.