Wiosna, a więc tradycyjnie, bo czynię to każdego roku o tej porze, postanawiam zregenerować nieco organizm. Czasu mam niewiele, bo zwykle po kilkunastu dniach świadomie zapominam o zdrowotnych planach na rzecz niezdrowego, ale przyjemnego czerpania pełnymi garściami z bogatej oferty żywieniowo-rozrywkowej, jaka mnie otacza.
Właściwie każdego roku wszystko muszę zaczynać od początku. Bo w okresie tych kilku zimowych miesięcy pojawiają się setki nowości, zmieniają się teorie dotyczące zdrowego trybu życia, zaczynają obowiązywać nowe mody. To wszystko sprawia, że w uzdrawianiu samego siebie nie posuwam się ani o milimetr. Mam wręcz wrażenie, że te próby mi szkodzą.
Przykład. Jeszcze niedawno bardzo zdrowe, choć wymagające konsultacji z lekarzem, były szybkie sprinty na krótkich dystansach i dźwiganie wielkich ciężarów. Zmuszaliśmy w ten sposób organizm do dużego wysiłku, który w procesie regeneracji był w stanie odbudować nowe, lepsze tkanki, co z kolei miało mieć zbawienny wpływ na nasze samopoczucie. Podobno, bo nigdy tak naprawdę żelastwa nie przerzucałem. Słyszałem jednak, iż poruszona w nas krew dotleniała komórki, również mózgowe. Nie od razu, proces ten zajmował chwilę, która oznaczała zwykle cierpienie, ból mięśni i stawów, a także lekkie otępienie umysłowe. Wiele osób już na tym etapie porzucało ambitny plan regeneracji ciała z myślą „a po cholerę mi to”.
Potem była zima, gdy zamknięci w klimatycznie kontrolowanych pomieszczeniach brodaci naukowcy i specjaliści od marketingu obmyślali nowy sposób na zdrowie. Przychodziła wiosna i okazywało się, że w tym sezonie powinniśmy raczej spacerować, bo to nie obciąża niepotrzebnie organizmu, a ciężary to raczej zostawmy w spokoju. By nam uprzyjemnić wiosenne spacery różne firmy oferowały sprzęt w nich pomocny, od fosforyzujących butów, po parasolki z mocowaniem na kubek z kawą, a także aplikacje telefoniczne mierzące ciśnienie, potliwość dłoni i długość kroku.
Jednak wysiłek fizyczny, nawet ten symboliczny, nie jest dla każdego. Moda ostatnich lat to przede wszystkim diety, których głównym elementem jest unikanie niezdrowej żywności i spożywanie tej lepszej, naturalnej, organicznej. Tu mamy znacznie większy problem niż podczas wyboru pomiędzy biegiem, a powolnym marszem. Tu musimy zaufać specjalistom, bo sami w najmniejszym stopniu nie jesteśmy w stanie ocenić przydatności oferowanych produktów i metod.
Zdrowa, lepsza żywność ma być produkowana w sposób naturalny. Bez ingerencji środków grzybo- i owadobójczych, modyfikacji genetycznych i sztucznych nawozów. Wtedy pszenica ma wysokość drzew w stuletnim lesie, a buraki są większe od arbuzów. A może odwrotnie... Modyfikacja kodu genetycznego roślin to zabieg jakiejś grupy pragnącej zniszczyć rodzaj ludzki, prawdopodobnie kosmitów. Samo zaś nawożenie gleby uprawnej może być tylko porównane do nieistniejącego arsenału chemicznego dawnego Iraku. Określenia typu pestycydy czy konserwanty wymieniane są obok zombie, wilkołaków, bankierów i polityków jako największe zło świata.
Nie twierdzę, że tak nie jest. Jestem przekonany wręcz, że powinniśmy spożywać wszystko świadomie. Wydaje mi się jednak, że czasami posuwamy się trochę za daleko. W wielu przypadkach tzw. zdrowa żywność nie jest bowiem wcale tym, czym być powinna. Sporo osób wykorzystuje obecną modę w sposób bezwzględny. Jako przykład weźmy... ryby. Lubię je, choć nigdy nie zjem tilapii, bo ta dostępna w naszych sklepach zwykle hodowana jest w brudnych, przemysłowych stawach Tajlandii. Podobne opory mam wobec łososia o pięknym pomarańczowym mięsie. Hodowane w wielkich klatkach zanurzonych w naturalnych zbiornikach odżywiają się granulatem wsypywanym dwa razy dziennie przez człowieka, podobnie zresztą jak wspomniane przed chwilą tilapie. Granulat ten składa się głównie ze zmielonych odpadów z ferm kurzych i innych fabryk mięsa, zmieszanych z mączkami pośledniej jakości roślin pastewnych i barwnikami nadającymi ten piękny kolor. Nie ma tam jednak pierwiastków metali ciężkich i substancji wpisanych na listę środków zakazanych. W związku z czym można takie hodowle nazwać organicznymi. Dziki łosoś, którego mięso ma barwę różowo czerwoną od zjadanych skorupiaków, nie może być produktem organicznym. Nikt bowiem nie jest w stanie stwierdzić, że w swym życiu nie zjadł czegoś szkodliwego, na przykład odwiedzając wody w okolicach Nowego Jorku. Organiczny jest również pomidor hodowany na dachu garażu przy ulicy Lawrence w ramach programu „Zielone miasto” To nic, że ulicą poniżej przejeżdża każdego dnia kilka tysięcy samochodów, że podlewane są deszczówką powstałą nad aglomeracją liczącą kilka milionów mieszkańców, posiadającą tyle samo pojazdów spalinowych, kilkaset fabryk i kilka elektrowni. Ogrodnik nie dodał do gleby środków zawierających ołów i pestycydy. Więc są organiczne.
Tu może się wielu osobom narażę, ale podejrzliwy jestem też wobec tzw. produktów Amishów. Niewielka grupa ludzi funkcjonująca poza cywilizowanym społeczeństwem, która nie korzysta z takich osiągnięć jak prąd, kanalizacja, czy pojazdy spalinowe. Wielokrotnie zastanawiałem się, w jaki sposób ta naprawdę mała społeczność jest w stanie zaopatrzyć w kurczaki i jaja co drugi sklep spożywczy w Stanach Zjednoczonych. Czy ktoś próbował sobie wyobrazić, jakiej wielkości fermy musiałyby na ich terenie funkcjonować? A jeśli nawet, to kto uwierzy, że te miliony sztuk drobiu i jaj produkowane są w sposób naturalny, czyli bez klatek i środków przeciw chorobom? Jeśli wszystkie kury Amishów chodzą wolno i żywią się robaczkami z ziemi, to w celu zaopatrzenia mieszkańców tylko naszej aglomeracji musiałyby chyba zająć powierzchnię porównywalną z powiatem Cook.
Gubię się nieco w tych wszystkich informacjach i w związku z tym wstrzymuję przed wstąpieniem na ścieżkę zdrowia. A czasu coraz mniej. Dbając o swój organizm apeluję, by w końcu ludzkość ustaliła jedną, jedyną, słuszną i w miarę prawdopodobną listę nadającej się do spożycia żywności. Najlepiej w okresie najbliższych kilkunastu dni.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak