Spokojnie, żadnych obietnic z mojej strony nie będzie. Nie muszę tego robić, bo o stanowiska polityczne się nie ubiegam. Co innego osoby, które się na to zdecydowały. Jak wiadomo jedynymi narzędziami walki o władzę są kłamstwa i obietnice. Te pierwsze już kiedyś w tej rubryce przerabialiśmy, pora więc na ciąg dalszy.
Mógłby ktoś zapytać, czy to nie to samo? Otóż nie. Bo choć jedne i drugie przychodzą politykom dość łatwo, to przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się od nich wypełnienia składanych obietnic. Większości wyborców wystarczy przekonanie, że chce. Nawet jeśli nie chce i każda jego kolejna decyzja to potwierdza. Kłamstwo to inna para kaloszy, jeśli jest okrutnie potworne, to niektórym ręka czasami zadrży podczas wypełniania ankiety, przelewu pieniężnego na konto wyborcze lub stawiania ptaszka na karcie do głosowania.
Nie chcę być posądzony o mieszanie się w bieżące sprawy polityczne, ale chciałbym nieco uspokoić zwaśnione ostatnio strony sporu i przedstawić kilku kandydatów z przeszłości, których obietnice przyćmiły wszystko, co ostatnio słyszeliśmy.
Zwykle wabi się nas standardowymi tekstami o obniżeniu podatków, zmniejszeniu liczby pracowników rządowych, obniżeniu deficytu, czy stworzeniu nowych miejsc pracy. Czasami jednak to nie wystarcza i trzeba wytoczyć cięższe działa. Przykładem z ostatniej kampanii może być obietnica budowy muru na południowej granicy za pieniądze Meksyku. Jakby na to nie patrzeć, obietnica dość nietypowa, ale jeszcze nie najbardziej zwariowana.
Bo na przykład Adeline Geo Karis, która ubiegała się z ramienia republikanów o stanowisko rewidenta stanu Illinois w 1986 r. zobowiązała się do zrzucenia 50 funtów wagi. W ten sposób, jak mówiła, znalazłaby się na lepszej pozycji w negocjacjach z innymi stanami i biznesami, które dzięki jej urokowi osobistemu i zgrabnej sylwetce jak szalone zaczęłyby u nas inwestować. 68-letnia kobieta chciała symbolicznie nawiązać do zaciskania pasa i fiskalnej wstrzemięźliwości, ale jej nie wyszło. Dzięki Bogu i rozsądkowi wyborców wymarzonego stołka nie dostała.
Do swej kandydatury nie przekonał też głosujących Gabriel Green, który w latach 60. Postanowił zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wydawało się to łatwe, bo miał kontakty z istotami pozaziemskimi, przewodził organizacji zrzeszającej miłośników latających talerzy i obiecywał kosmiczną przyszłość. Poza tym chciał zlikwidować gotówkę i nakazać ludziom żyć na kredyt. Co zyskało mu sporą liczbę sympatyków? Zniesienie podatków i darmowe ubezpieczenia na wszystko, łącznie ze zdrowiem. Kilka miesięcy przed wyborami wycofał jednak swą kandydaturę i poparł Johna F. Kennedy`ego. Doszedł do wniosku, że zbyt mała liczba ludzi ma jeszcze kontakty pozaziemskie i jest na niego za wcześnie. Warto dodać, iż w opinii lekarzy był w pełni władz umysłowych i nie cierpiał na żadne zaburzenia. Serio.
By ktoś nie pomyślał, że tylko w USA trafiają się wariaci, przykład z Francji. Choć było to bardzo dawno temu, bo w latach 30. i 40. ubiegłego wieku, do dziś wielu pamięta Ferdinanda Lopa, który wielokrotnie starał się o prezydenturę tego kraju. Szans na wygraną nie miał, ale cieszyło go poparcie tysięcy studentów i pławienie się w blasku reporterskich fleszy. Swój program wyborczy nazywał Lopoterapią, a jej podstawowymi założeniami było między innymi: eliminacja ubóstwa po 10 wieczorem; przeniesienie Paryża na wieś, by jego mieszkańcy mogli oddychać świeżym powietrzem; upaństwowienie domów publicznych; stworzenie ministerstw Zdrowia i Tytoniu oraz Seksu i Folkloru; wypłacanie odszkodowań wdowom po żołnierzach nieznanych. Do dziś zagadką jest, jak można 7 razy przegrać mając taki program wyborczy...
W niektórych przypadkach zwariowane obietnice prawie dawały zwycięstwo. Tak było w Aspen, niewielkiej miejscowości turystycznej w Kolorado. W latach 70. o stanowisko szeryfa ubiegał się tam dziennikarz i pisarz Hunter Thompson. Przekonywał, że reprezentuje wszystkich czubków, wariatów, kryminalistów, anarchistów, motocyklistów, kłusowników i wszelkie osoby o nietypowych i dziwnych przekonaniach. W razie wyboru na stanowisko obiecywał rozbroić biuro szeryfa, zaorać ulice w mieście, by zmusić wszystkich do chodzenia pieszo, a także zmienić nazwę miasta na Fat City. Co ciekawe, wybory przegrał nieznacznie, zabrakło mu naprawdę niewiele głosów. Thompson był jednak wyjątkiem, bo o wiele wcześniej zyskał sławę pisząc do New York Timesa, Rolling Stone, czy Playboya. Na podstawie jego najsłynniejszej książki został nakręcony film Fear and Loathing in Las Vegas, w którym sam zagrał obok Johna Deppa.
Nie sposób nie wspomnieć o człowieku, który na co dzień nosi na głowie but zamiast czapki, a w rękach wielką szczoteczkę do mycia zębów. Ma długą brodę, a za sobą niezliczone próby zdobycia oficjalnego stanowiska. Próbował na poziomie miejskim, stanowym, federalnym. Starał się kilkukrotnie o prezydenturę. Oczywiście jest to element jego wizerunku artystycznego, ale ma on swych zwolenników. Vermin Supreme, bo tak brzmi jego nowe, zmienione imię i nazwisko, działa na scenie artystycznej od lat 70, a na politycznej zaczął udzielać się niedługo później. Założenie programowe ma proste. Skoro wszyscy politycy są szkodnikami (vermins), to dlaczego nie wybrać największego wśród nich (vermin supreme)??? Proste. Przez lata złożył wiele obietnic wyborczych i chyba należy wyrazić szacunek dla osób głosujących w wybranych przez niego okręgach, że nigdy do władzy się nie zbliżył, bo nigdy nie wiadomo, które z obietnic należałoby traktować poważnie. Czy tę o legalizacji sprzedaży ludzkiego mięsa? A może o finansowaniu badań nad podróżami w czasie? Chciałby też każdemu dać kucyka i pod groźbą kary więzienia nakazać wszystkim mycie zębów. No dobrze, to ostatnie nie takie straszne...
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.