Często słyszymy, że jakiś polityk obejmujący wybieralne stanowisko wcale nie reprezentuje całego społeczeństwa, bo frekwencja wyniosła 30 procent, z czego na niego oddano zaledwie 51 proc. głosów. Czyli polityk ten w rzeczywistości wybrany został przez nieco ponad 15 proc. uprawnionych do głosowania, a to wcale nie jest większość. Reprezentuje on wręcz zdecydowaną mniejszość.
Fakt, wielu ludzi trzymających ster władzy nie zostało wybranych przez większość społeczeństwa, ale przez większość z tych, którzy zadali sobie nieco trudu i w dniu głosowania poświęcili kilkanaście minut na tę czynność lub dzięki wykorzystaniu systemu głosów elektorskich.
Zgadzam się z opinią, iż wyższa frekwencja automatycznie doprowadziłaby do sporych zmian na wielu stanowiskach, choć z drugiej strony nie mamy wcale pewności, że zmieniłaby się jakość uprawianej polityki.
Temat nie jest nowy, ale od pewnego czasu podnoszony w USA coraz częściej. Pomysłów naprawy jest kilka, jeden z nich mówi o wprowadzeniu obowiązku głosowania. Pod groźbą kar, oczywiście. Jednym się to podoba, inni traktują te zapowiedzi jak próbę ograniczenia praw i wolności, bo jak można kogoś do czegokolwiek zmuszać? Poza tym – jak stwierdziło kilku komentatorów – takie rozwiązanie podwyższyłoby szanse wyłącznie demokratów.
O ile z tym pierwszym argumentem można się częściowo zgodzić, o tyle ten drugi jest trochę bez sensu. Po pierwsze, statystyki mówią, że liczba głosujących po obydwu stronach sceny politycznej jest podobna, a o ostatecznym kształcie decydują zwykle tzw. niezdecydowani. Po drugie, czyż nie o to chodzi, by proces wyborczy angażował jak największą liczbę mieszkańców, niezależnie od wyznawanych poglądów?
Od kilkudziesięciu lat frekwencja wyborcza w Stanach Zjednoczonych jest z roku na rok coraz niższa. Najpopularniejsze są jeszcze wybory prezydenckie, w których bierze udział średnio 56 proc. społeczeństwa. Niewiele ponad połowa. Wcześniejsze prawybory zwykle mające wyłonić kandydatów poszczególnych partii to zaangażowanie średnio 40 proc. uprawnionych do głosowania. Prawdziwą tragedią są lokalne wybory z frekwencją nieprzekraczającą zwykle 35 proc., a są przecież lata, gdy mamy 20 proc. Patrząc na te liczby rzeczywiście trudno jest nazwać obejmującego później polityka wybrańcem społeczeństwa. Ale to nasza wina.
W porównaniu do innych, rozwiniętych państw świata, wypadamy dość blado. Wielka Brytania może liczyć na frekwencję w wysokości ok. 75 proc. Grecja, kolebka demokracji, jest w stanie zmobilizować w czasie wyborów 85 proc. mieszkańców i to bez żadnego przymusu.
Australia zawstydza wszystkich, bo przy urnach wyborczych pojawia się aż 95 proc. uprawnionych do głosowania. Jak to robi? Różnymi sposobami zmuszają wszystkich do skorzystania z tego przywileju i poważnego potraktowania swego obywatelskiego obowiązku. Dorośli i uprawnieni do tego Australijczycy są zobowiązani do rejestracji, a następnie pojawienia się w lokalu wyborczym. Prawo nakazuje im również postawienie choć jednego znaczka na karcie, choć nie nakazuje, by był to oddany na kogoś głos. Może to być podpis na liście obecności, ale powiedzmy sobie szczerze, że jak już pojawimy się na wyborach, to raczej jakiś głos na kogoś oddamy. Dla tych, którzy tego obowiązku nie dopełnią przewidziano różne kary, od grzywny po prace społeczne. Ponieważ nikt nie lubi płacić mandatów lub pracować bez wynagrodzenia, większość mieszkańców tego kraju dostosowuje się do wyznaczonych reguł. Krajów o podobnym systemie jest jeszcze kilka i we wszystkich frekwencja wyborcza godna jest pozazdroszczenia.
W USA nie tylko nie zachęca się wszelkimi sposobami do głosowania, to jeszcze się ten proces utrudnia. Wiele stanów nie pozwala na rejestrację w dniu wyborów, co według wyliczeń obniża frekwencję o ok. 7 proc. Wprowadzane wymagania dotyczące dokumentu tożsamości też mają na nią spory wpływ, bo obniżają o kolejne ok. 3-4 proc. Ma to przeciwdziałać wyborczym oszustwom, choć są one w USA niezmiernie rzadkie. To jeden z głoszonych mitów, który nie znajduje potwierdzenia w faktach. Spośród 197 milionów głosów oddanych w latach 2000 – 2005, zaledwie 26 przypadków zakończyło się skazaniem za oszustwo wyborcze. To 0.00000013 proc. całości. Odsetek zbyt niski, by mieć wpływ na końcowe wyniki. Owszem, podejrzeń jest wiele, ale musimy zdawać sobie sprawę, że większość prowadzonych dochodzeń ich nie potwierdziła.
Kilka stanów dokonało u siebie poważnych zmian. Oregon i Kolorado przeprowadza od kilku lat głosowanie pocztowe i frekwencja wynosi tam ponad 64 proc. Jak na Stany Zjednoczone absolutny rekord. Oregon postanowił pójść dalej i każdego dorosłego wyborcę będzie rejestrować automatycznie. Na 20 dni przed wyborami każdy otrzymuje pocztą kartę w kopercie z opłaconym znaczkiem. Nie musi jej wypełniać, ale zdecydowana większość to zrobi.
Pojawiają się więc próby naprawy systemu i to bez zmuszania kogokolwiek do głosowania. Może nawet są to lepsze rozwiązania, niż w Australii. Bo trudno byłoby chyba zaakceptować fakt, iż zmusza się do tego osoby, które nie biorą na co dzień udziału w życiu politycznym, nie interesują się wydarzeniami wokół siebie, nie mają pojęcia kto kandyduje, jaki ma program, co chce zmienić. Nawet gdyby lokale wyborcze otwarte były przez pół roku, 24 godziny na dobę, to wciąż znaleźliby się tacy, którzy w głosowaniu by nie uczestniczyli. Po prostu im na tym nie zależy i nie mają na to ochoty. Zmuszanie takich osób do udziału w wyborach na pewno nie poprawiłoby jakościowo wyborów, a kto wie, może nawet wpłynęłoby negatywnie na cały proces. Temat otwarty, każda opinia mile widziana.
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.