Charlie ma 6 lat i w czasie wakacyjnej przerwy zmienił fryzurę.
Być może zobaczył podobną w jakimś filmie, na podwórku u starszych kolegów, a może w ramach eksperymentów powstała ona z udziałem artystycznie uzdolnionych rodziców. Może w młodości byli oni miłośnikami punk-rocka, a może w dalszym ciągu są. To jednak nie ma znaczenia, bo nie w domu, a w szkole pojawiły się problemy.
Otóż nowa fryzura Charliego to 3 centymetrowy "mohawk" z angielskiego, w naszym języku "irokez". Postawione pionowo od środka czoła do tyłu głowy włosy to był styl tymczasowy, bo chłopak koniecznie chciał tylko pokazać po wakacjach to dzieło kolegom z klasy.
Rodzice nie widzieli w tym nic złego. Większość nauczycieli również nie. Trafił się wyjątek. Dyrektor szkoły uznał, że "irokez" na głowie sześciolatka przeszkadza innym dzieciom w nauce. Nie mogą się skupić, rozmawiają na ten temat, a co najgorsze, kilku zapragnęło mieć na głowie coś podobnego. Ponieważ sprawa dzieje się w Anglii, łatwo dyrektorowi nie poszło, musiał stawić czoła początkowo zdziwionym, następnie rozgniewanym rodzicom, kadrze pedagogicznej i mediom. Zmienił więc śpiewkę i publicznie stwierdził, że chłopiec ma ogolić głowę, bo jego włosy stanowią zagrożenie dla innych.
Jakie? Przygotujcie się na najgłupsze wyjaśnienie w historii...
Bo mogą komuś wykłuć oko.
Serio.
Jest to oficjalne tłumaczenie dyrektora szkoły. Człowieka przecież wykształconego, światłego, odpowiedzialnego za rozwój młodzieży, piastującego istotne stanowisko w systemie edukacyjnym cywilizowanego kraju.
Ktoś może powiedzieć, że "irokez" nie przystoi tak młodemu człowiekowi. Zgoda, wielu osobom może to przeszkadzać. Według mnie to forma ekspresji znacznie łagodniejsza od zgryźliwego napisu na koszulce lub wykrzyczanego obraźliwego słowa, niewinna wręcz forma zabawy. W końcu mówimy o fryzurze w stylu lat 80. a nie dokładnej jej kopii. Miała 3 centymetry, a nie 30, do tego w naturalnym kolorze włosów. Gdy ja w młodości stawiałem "irokeza" nie obyło się bez trudno dostępnej w tamtych czasach farby w sprayu. Ale rozumiem, że ktoś może być temu przeciwny.
Jednak tekstem o wykłuciu oka dyrektor się nie popisał.
Szkoła uzbraja uczniów w długopisy, ołówki, cyrkle i inne groźne urządzenia, a dla niego problem stanowią czyjeś włosy.
Gdyby udało się 6-letniemu Charliemu wykłuć komuś oko swoimi włosami, trafiłby na karty historii. Takiego przypadku jeszcze nie było i jestem niemal pewien, że w przyszłości nie będzie. Dzięki czujności dyrektora. Jego decyzja nie tylko uratowała komuś wzrok, ale również podcięła skrzydła sześciolatkowi.
W swoim życiu trafiałem na różnych pedagogów. Wbrew pozorom najbardziej ceniłem nie tych, którzy pozwalali na wszystko, ale takich, którzy potrafili uszanować każdy przejaw indywidualności u młodego człowieka. Proszę nie mylić z indywidualizmem, bo to kompletnie co innego.
Ludzie umiejący wykorzystać uczniowską potrzebę do wyróżnienia się w tłumie, zasygnalizowania swej obecności, nakierowania i wytłumaczenia, zawsze cieszyli się największym uznaniem.
Pozwalający na wszystko szybko tracili szacunek młodzieży.
Najgorsi byli jednak służbiści. Nie to nie. Tak ma być. Koniec dyskusji. Tacy zawsze zachodzili daleko, choć najmniej na to zasługiwali.
W każdym miejscu, w każdej szkole, trafić można na osobnika, który nie będzie szczęśliwy, dopóki wszyscy nie staną w szeregu. To tacy, którzy starają się przecisnąć słonia przez ucho igielne, a gdy nie wychodzi, to podwajają wysiłek. Tacy ludzie często posuwają się do kłamstw i chwytów poniżej pasa, byle tylko ratować swój wizerunek i poglądy. Czy ja wciąż mówię o szkole? Tak, choć pewnie nieco zaczynam zbaczać...
Zgadzam się, że w każdej placówce oświatowej powinien obowiązywać jakiś system, zasady. Nawet dotyczące ubioru czy fryzury. Są jednak granice ich egzekwowania, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy sześciolatka. Powinny też istnieć kary dla dyrektorów i nauczycieli za szerzenie głupoty i kłamstwa. Jeśli chcą rozstawiać ludzi po kątach i narzucać im własną wizję świata, a także realizować się w służbie biurokracji, to są do tego lepsze miejsca. Choćby polityka, urzędy wszelkiego rodzaju, kasy biletowe...
Wiem, to było w Anglii. Dziwny kraj. Ale każdego dnia podobne coś ma miejsce w USA, Polsce, Brazylii i Nowej Zelandii. Tylko w Islandii nie, bo to też dziwny kraj.
Czasami warto posłuchać starego, dobrego Pink Floyd i zostawić dzieciaki w spokoju. Bo przecież "jeśli nie zjesz kotleta, nie dostaniesz budyniu!
Jak można dostać deser, jeśli nie zjadło się obiadu?!?"
Miłego weekendu.
Rafał Jurak
E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.