42-letni mieszkaniec Berwyn od tygodnia przebywa w szpitalu w związku z zachorowaniem na COVID-19.
Michael Blane obecnie musi korzystać z butli tlenem do oddychania podczas leczenia obustronnego zapalenia płuc w Centrum Medycznym Rush University.
Po przyjęciu na oddział Bane wykorzystał czas między zabiegami i kontrolami, aby opisać swoje doświadczenia związane z tą chorobą - od zarażenia, przez testy, aż do hospitalizacji. Powiedział, że w ten sposób chce uświadomić powagę sytuacji swoim znajomym i rodzinie.
"Wielu z nas to wydaje się nierealne, dopóki nie przydarzy się nam lub komuś, kogo znamy" - pisze Bane.
Swoje doświadczenia opisał w poście publikowanym na stronie Facebook, który został udostępniony ponad 328,000 razy. Cały wpis można przeczytać na stronie: https://www.facebook.com/bane1/posts/10218176351614167
Dziennikarz stacji WBEZ rozmawiał z Bane'em i umożliwił mu nagranie swojego przekazu ze szpitalnego łóżka. Poniżej można przeczytać zredagowaną wersję jego oryginalnego postu.
W wielkim skrócie?
To jest groźne i nie mam wątpliwości, że może cię zabić.
Mam 42 lata i jestem względnie zdrowy. 3 marca poszedłem na rutynową wizytę do lekarza w szpitalu, w którym pracuje moja żona. Pomyślałem, że byłoby miło, gdybym zaskoczył ją kwiatami. Po drodze miałem krótkie spotkanie z kimś, kto później uzyskał pozytywny wynik testu na COVID-19. Nie spotkałem wtedy mojej żony, ale zostawiłem kwiaty w jej biurze.
Szybki przeskok do 14 marca - mam ból gardła i lekki kaszel. Widzę post, w którym ktoś pisze, że jeśli możesz wstrzymać głęboki oddech przez 10 sekund bez kaszlu, to dobry znak. Mogę.
Następnego dnia objawy są gorsze. Nie mogę spać i mam lekką gorączkę.
Dzwonię na 24-godzinną gorącą linię Rush i mam umówić się na wirtualną wizytę następnego dnia.
Poniedziałek, 16 marca - wideo chat kosztuje 49 dolarów, płatne z góry. Po dwóch godzinach oczekiwania rozmawiam z twarzą w twarz z wirtualnym asystentem lekarza. Mówi, że powinienem się zbadać i że wyznaczą mi termin osobistej wizyty w ciągu pięciu dni.
Próbuję trochę pracować z domu, ale ciągły ból nie pozwala mi tego robić. Gorączka stale rośnie.
Arktyczny podmuch uderza w moje ciało. Moja skóra płonie. Czuję się naprawdę źle. Moja żona nalega, abym wziął kąpiel w temperaturze pokojowej. Próbuję wejść do wody, ale wydaje mi się lodowata. Najwyraźniej moja żona i wirus współpracują, aby mnie zabić. Ale ostatecznie pomoczyłem się przez 30 minut i poczułem się znacznie lepiej. Nie jestem pewien, czy w ogóle potrzebuję tego testu.
Wtorek, 17 marca - potrzebuję tego testu. Gorączka powróciła, a kaszel jest coraz gorszy. Zakładam maskę i podrzucam córkę do przedszkola. Mam 30 minut na umówienie się na test.
Na 290 jest duży ruch. Dlaczego tak się dzieje? Nie powinno być tak, że wszyscy pozostają w domach z powodu sytuacji kryzysowej w kraju? Okazuje się, że drzwi ciężarówki się otworzyły i rozbite zostały setki skrzynek z alkoholem. Ziemia musi być pijana od tego.
Dzwonię do miejsca testowego i mówię, że z powodu wypadku spóźnię się kilka minut. Potwierdzają, jakiego rodzaju samochodem jeżdżę, co mam na sobie i każda mi podjechać na zarezerwowane miejsce. Przyjeżdżam i robię to, co mi polecono.
Pracownik szpitala wychodzi w masce i prosi, abym wysiadł z samochodu. Natychmiast instruuje mnie, abym włożył ręce od kieszeni i ich nie wyciągał. Otwiera drzwi, a ja idę za nim do środka.
Lekarka na końcu korytarza jest ubrana tak, jakby miała wkroczyć do Czarnobyla. Pyta mnie, jak się czuję. (...) Potem wyjaśnia mi proces pobrania wymazu z nosa i mówi, że sonda wejdzie naprawdę głęboko.
Wkłada moją próbkę do fiolki i otwiera drzwi, instruując mnie, abym włożył ręce do kieszeni. Na korytarzu wykrzykuje pytanie: "Czysto?" i mija kilka sekund, zanim ktoś odpowiada twierdząco. Wychodzę i wracam do domu, aby tam poczekać na wyniki testu.
Środa, 19 marca - minęły dwa tygodnie od czasu, gdy zostałem narażony na kontakt z wirusem.
Moja żona pyta mnie, czy mogę mieć oko na córkę, kiedy schodzi na dół. Obserwuję w miarę możliwości przez otwarte drzwi na korytarzu. Moja żona wraca na górę, a ja zamykam drzwi. Przez chwilę płaczę samotnie w swoim pokoju. Praktycznie nie miałem kontaktu ze swoją córką od czterech dni.
Czwartek, 19 marca - nie wiem, ile zostało we mnie walki. Myślę o wszystkich ludziach we Włoszech, którzy mogli umrzeć w samotności w ten sposób i zaczęli niekontrolowanie szlochać.
Wszystkim, którzy mówili, że to po prostu przeziębienie: spieprz...!
Piątek, 20 marca - wdaję się w kilka dyskusji w ludźmi w mediach społecznościowych dotyczących terminu "chiński wirus". Moja opinia jako Amerykanina azjatyckiego pochodzenia jest szybko i umiejętnie unieważniana dzięki dobrze sprecyzowanym kierunkom rozumowania.
Sobota, 21 marca - oddychanie staje się coraz trudniejsze. Nie czuję się bliski śmierci, ale bardziej jak żyjący gdzieś obok. Moja żona w końcu przekonuje mnie do udania się na oddział ratunkowy.
Powiedziano mi, żebym usiadł na krześle w jałowej, betonowej sali.
Mój telefon dzwoni. Z drugiej strony pracownik służby zdrowia mówi mi, że mam pozytywny wynik testu na COVID-19.
Piszę do mojej rodziny, kilku bliskich przyjaciół i mojego szefa. Szef informuje mnie, że będzie musiał poinformować biuro, że ktoś uzyskał wynik pozytywny, ale zachowam anonimowość. Mówię, żeby użył mojego imienia. To przerażająca wiadomość, ale jeśli ludzie mają pytania, może mogę im pomóc. Ludzie mogą poważniej zacząć traktować wytyczne dotyczące dystansu społecznego, jeśli konkretną twarz mogą skojarzyć z chorobą.
Wchodzę na oddział ratunkowy i robią mi prześwietlenie klatki piersiowej. Mam obustronne zapalenie płuc. To wyjaśnia dźwięki, które słyszę, gdy oddycham. Gorączka wynosi 102 stopnie. Podłączają mnie do monitora serca i mierzą moje ciśnienie krwi co 30 minut.
Oto jestem: w szpitalu na 13. piętrze z pięknym widokiem na miasto.
Moje prognozy wydają się dość dobre, nie potrzebuję jeszcze tlenu.
O co w tym wszystkim chodzi? To jest okropne, przerażające i wyniszczające. Ludzie umierali. Będą umierać. To może być ktoś, kogo kochasz.
Weź to na poważnie.
Chroń osoby, na których ci zależy, najlepiej jak potrafisz.
JM