----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

10 grudnia 2020

Udostępnij znajomym:

Kiedy republikański senator Mike Lee napisał w październiku na Twitterze, że „nie jesteśmy demokracją”, nie żartował. Później rozszerzył tę myśl wyjaśniając, iż „prerogatywą rządu nie jest odruchowe wykonywanie woli większości obywateli” oraz że „władza nie pochodzi od zwykłej większości, ale jej źródłem są starannie wyważone wpływy”.

Takich „starannie wyważonych” elementów systemu politycznego w kraju jest wiele.

To na przykład Senat, który daje równą reprezentację Kalifornii i Wyoming, mimo że Kalifornia ma 68 razy więcej mieszkańców. Albo Kolegium Elektorów, które dwukrotnie w ciągu ostatnich 20 lat przyznało prezydenturę osobie, która zdobyła mniej głosów w wyborach powszechnych. Czy dystrykty kongresowe, których granice wciąż są zmieniane, by utrzymywać przy władzy tych samych polityków. Oczywiście system ten ma swych zwolenników i przeciwników i od lat toczą się dyskusje na ten temat.

Jest jeszcze jeden sposób, w jaki można zmienić polityczną wolę większości i podczas zbliżonych wyników wyborów prezydenckich przyznać zwycięstwo odrzuconemu przez większość kandydatowi - niewiele większą, ale jednak większość.

W osobnym tekście "To elektorzy wybierają prezydenta" wyjaśniliśmy, skąd wziął się system elektorski, kto naprawdę wybiera prezydenta i jakie wokół tego systemu istnieją kontrowersje. Spróbujmy teraz stworzyć możliwy scenariusz i

wyobraźmy sobie, że…

...tegoroczne wybory zakończyły się niemal identyczną liczbą zdobytych przez kandydatów głosów elektorskich. To teoria, dotąd nie znalazła potwierdzenia w praktyce, ale jest to absolutnie możliwe w przyszłości. Posłużmy się znanymi nazwiskami, by łatwiej było sytuację przedstawić. A więc wyobraźmy sobie, że niedawne wybory zakończyły się innym wynikiem. Powiedzmy, że Joe Biden, po podliczeniu wszystkich głosów w tzw. stanach niezdecydowanych wygrał w Arizonie, Nevadzie, Wisconsin, Michigan i jednym dystrykcie kongresowym Nebraski. Załóżmy również, że Donald Trump wygrywał w Pensylwanii, Karolinie Północnej, Georgii i drugim dystrykcie stanu Maine (czyli wynik różni się od faktycznego jedynie danymi z dwóch stanów, w których prawnicy Trumpa toczyli najcięższe boje).

Byłby to bardzo wyrównany wyścig zakończony wynikiem 270 do 268 głosów elektorskich na rzecz Bidena. Margines niewielki, jednak dający zwycięstwo, bo według Konstytucji 270 to minimalna liczba wymagana do wygranej. Ale…

Przy tak niewielkim marginesie nigdzie indziej niespotykana możliwość zatwierdzenia lub zmiany wyniku wyborów spoczywałaby teraz w rękach elektorów Bidena. W końcu, jak napisał na Twitterze senator Lee „nie jesteśmy demokracją”, a 538 elektorów reprezentujących poszczególne stany to ci, którzy faktycznie wybierają prezydenta.

Bunt jednego

Powiedzmy, że w tym scenariuszu jeden z elektorów mających oddać głos na Bidena zbuntowałby się.

Być może skrywał sympatię wobec drugiego kandydata lub uważał fantazje dotyczące oszustw wyborczych za prawdziwe. A może w prawyborach popierał Sandersa i Bidena uważa za zbyt umiarkowanego polityka. Może wreszcie jakiś bogaty i anonimowy darczyńca po cichu zaoferował mu kilka milionów za zmianę zdania.

Bez względu na powód, wystarczyłby tylko jeden niewierny elektor, by do objęcia prezydentury przez zwycięzcę nie doszło. Biden miałby już 269 głosów, co oznaczałoby, iż nie ma już większości, a ma dokładnie tyle samo co drugi kandydat.

Zgodnie z Konstytucją w takiej sytuacji decyzję dotyczącą wyniku podejmuje Izba reprezentantów, która przeprowadza tzw. wybory warunkowe. Nie liczy się w nich jednak jej dotychczasowy skład polityczny. Każdy stan otrzymuje bowiem jeden głos, który oddawany jest według wyniku wewnętrznego głosowania reprezentantów z danego stanu, czyli stanowej delegacji w Kongresie.

Na przykład Wisconsin, które w naszym teoretycznym głosowaniu (również w rzeczywistym z 3 listopada) wygrał Biden, posiada obecnie 5 republikańskich i 3 demokratycznych reprezentantów w Kongresie, w związku z czym delegacja tego stanu niemal na pewno zagłosowałaby za kandydatem republikańskim. Kalifornia również posiadałaby jeden głos, choć ma 53 członków Izby, podobnie jak Wyoming, który ma w niej zaledwie jednego polityka.

Ponieważ GOP kontroluje obecnie 26 delegacji Izba prawie na pewno zagłosowaliby za przyznaniem Trumpowi kolejnej kadencji - co oznacza, że zwycięstwo w głosowaniu powszechnym i zwycięstwo w Kolegium Elektorów oraz posiadana demokratyczna większość w Izbie Reprezentantów nadal nie wystarczyłaby Bidenowi do objęcia urzędu. Wszystko za sprawą decyzji tylko jednej osoby, której powierzono oddanie głosu podczas zgromadzenia elektorów.

Taka sytuacja, choć stworzona na potrzeby tego tekstu, może się wydarzyć. Może dotyczyć kandydata każdej partii. Może mieć miejsce za 4 lub 16 lat i przy innym składzie Izby.

Co na to Sąd Najwyższy

Można więc pomyśleć, że chyba Sąd Najwyższy już taki problem rozpatrywał i rozwiązał. Owszem, do tego niedawno, bo latem tego roku. Decyzją 9-0 Trybunał orzekł, iż zgodnie z Konstytucją każdy stan może wymagać od swych elektorów głosowania zgodnie z wynikiem wyborów powszechnych.

Problem w tym, że tylko 33 stany oraz Dystrykt Columbia mają taki wymóg. Do tego w wielu z nich za wyłamanie się nie ma żadnych lub prawie żadnych konsekwencji. W pięciu nakłada się grzywnę na "niewiernego" elektora. W 14 usuwa się go i wymienia na innego, głosującego zgodnie ze wynikami. W pozostałych głos oddany na kogoś innego niż zwycięzca, zostałby odnotowany i legalnie zaliczony. Orzeczenie Sądu Najwyższego mówi, że tylko stan - czyli jego gubernator lub prokurator - może wymierzyć karę za takie nieposłuszeństwo. Ale nie musi, zwłaszcza jeśli taka decyzja byłaby korzystna dla reprezentowanej przez tych polityków partii.

To już się zdarzyło

Czy ten scenariusz jest prawdopodobny? Tak, choć powtórzenie dokładnie tych samych liczb, co w omówionym przykładzie byłoby trudne. Jednak w przeszłości zdarzyło się, i to wielokrotnie, że wyznaczeni elektorzy głosowali niezgodnie z wolą wyborców.

W historii Ameryki już 165 elektorów głosowało na kogoś innego niż zwycięzca z ich stanu.

W 2016 roku było aż 10 niewiernych elektorów, najwięcej od ponad 100 lat. Choć wynik wyborów wskazywał na wynik 306 do 238 dla Trumpa, to zwycięzca otrzymał ich 304, natomiast Clinton zamiast 232 dostała 227. Pozostałe, niezgodnie z wolą wyborców, ale zgodnie z postanowieniem wyznaczonych elektorów, trafiły na konta Colina Powella, Berniego Sandersa, Rona Paula, Johna Kasicha i Faith Spotted Eagle i tak zostały zapisane w dokumentach podsumowujących wybory.

Niektórzy ludzie, jak choćby senator Lee, martwią się ewentualną tyranią większości. Niewierny elektor w wyborach prezydenckich ze zbliżonymi wynikami kandydatów mógłby okazać się tyranią jednostki, co z kolei mogłoby doprowadzić do tyranii mniejszości. Na razie to tylko teoria…

rj

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor