----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Po wtorkowych prawyborach większość z nas nabrała przekonania, że Donald Trump i Hillary Clinton znaleźli się na kursie kolizyjnym. Do zderzenia dojdzie w listopadzie. O ile w przypadku byłej sekretarz stanu jest to niemal pewne, o tyle w przypadku republikańskiego kandydata wciąż jedynie prawdopodobne. Gdyby jednak tak się stało, coraz więcej osób zadaje sobie pytanie: kto wygra?

Oczywiście nikt nawet nie próbuje udzielić na tak postawione pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Można jednak niezobowiązująco próbować, a to robi już wielu.

Gdyby wybory potraktować jak zakłady hazardowe, to zdecydowanym faworytem byłaby Hillary Clinton, nawet ze swym bagażem z okresu sprawowania funkcji sekretarz stanu, ponieważ na niekorzyść Donalda Trumpa przemawia spory elektorat negatywny, niechęć mniejszości oraz fakt, że jego własna partia robi co może, by to nie on ją jesienią reprezentował. Jednak jego wytrwałość, strategia i oddanie już przekonanych wyborców sprawiają, że w wyborach prezydenckich może okazać się znacznie groźniejszym przeciwnikiem, niż teraz wielu osobom się wydaje.

W osobie Trumpa nie pasują do siebie dwie rzeczy. Z jednej strony wielu podoba się, że nie dba o politykę i otwarcie krytykuje Waszyngton. Z drugiej wśród wielu konserwatywnych polityków i wyborców panuje przekonanie, że na przykład jego plany budowy muru na granicy z Meksykiem i zakaz wjazdu dla muzułmanów są elementami programu wyborczego, czyli jednak polityki, w powszechnych wyborach czyniącymi z niego kandydata bez szans na zwycięstwo.

Możemy jednak zapytać, co powstrzyma go przed zmianą swej kampanii i wizerunku w starciu z Hillary, tak jak w przeszłości z umiarkowanego biznesmena, chwalącego system zdrowotny Kanady, krytykującego prawo do posiadania broni, przyjaciela demokratów, sympatyka Clintonów, stał się nagle konserwatywnym, wręcz radykalnym w niektórych kwestiach demagogiem? Być może w ciągu jednej nocy stanie się mężem stanu, ważącym słowa i prezentującym spójne poglądy. Choć bardzo wielu w to wątpi, jest to możliwe.

Największą umiejętnością Donalda Trumpa jest oczywiście jego autopromocja. Mniej mówi się o jego umiejętności przemawiania do zwykłych ludzi. Powie zawsze to, co chcą usłyszeć, do tego w taki sposób, by wyglądało to na wielki akt odwagi. Jako biznesmen nie widział problemu w zatrudnianiu nielegalnych imigrantów, ale gdy okazało się, że to gorący temat natychmiast zapowiedział masowe deportacje, obiecał „najpiękniejszy mur” na półkuli zachodniej, za który zresztą według niego zapłaci Meksyk. Przez lata krytykował i odrzucał ideologię wyznawaną przez Davida Duke‘a, byłego członka Ku Klux Klanu, ultrakonserwatywnego polityka, zwolennika teorii spiskowych. Gdy w przeddzień superwtorku okazało się, że w południowych stanach część wyborców sympatyzuje z ruchem walczącym o utrzymanie supremacji białych, nie chciał w wywiadzie telewizyjnym zrobić tego ponownie, zwłaszcza że chwilę wcześniej Duke udzielił mu swego poparcia. Dostało mu się za to publicznie od najwyżej postawionych polityków własnej partii. Niektórzy z głośnym westchnięciem komentowali wspomniany wywiad mówiąc, że właśnie w pięć minut zniweczono wszystko, co partia Reagana budowała przez ostatnie 30 lat.

Nie musi być dokładny

Nie musi, bo jest prawdziwy, szczery, autentyczny. „Mówi to, co myśli” - to najczęściej powtarzana przez jego zwolenników opinia. Oczywiście nie zawsze mówi to, co myśli, ale na pewno mówi to, co myślą oni. To wcale nie muszą być sprawdzone i dokładne informacje lub dane. Nie ma znaczenia bowiem, że różne grupy i organizacje kontrolujące zgodność przemówień polityków z faktami zauważyły, że ponad 70 proc. wypowiedzi Trumpa zawierało błędy, niedokładne informacje lub wręcz kłamstwa. Jednak nie musi tego sprawdzać, musi tylko potwierdzać odczucia innych. Z jednej strony można traktować to jako niedojrzałość kandydata, jego wadę. Z drugiej możliwe przecież jest, iż to element przebiegłej strategii, która zmieni się w momencie otrzymania nominacji, w przeddzień walki z kandydatką demokratów.

Wielu republikańskich strategów zauważa również, że Donald Trump zapożycza od polityków przeciwnego obozu, głównie Sandersa i Obamy. Nieustająco krytykuje establishment, mówi o potrzebach klasy średniej, obiecuje odbudowę Waszyngtonu i zjednoczenie obydwu stron. Słyszeliśmy to podczas obydwu kampanii obecnego prezydenta, słyszymy na wiecach wyborczych Bernie Sandersa. Po wtorkowych prawyborach Chris Christie, były kandydat, obecnie sprzymierzeniec miliardera, zapowiadał jego przemówienie tak: „Donald Trump wygrał w Georgii i Massachusetts... to początek jednoczenia przez Donalda Trumpa partii republikańskiej... to początek jednoczenia przez Donalda Trumpa mieszkańców naszego kraju, by Ameryka ponownie zwyciężyła.”

Jaki ma plan?

W tej części pojawią się same domysły, bo przewidzieć przyszłego biegu wydarzeń się nie da. Można jednak zakładać, że Trump będzie prowadził kampanię w opisanym przed chwilą stylu tak długo, jak będzie to możliwe. Później złagodzi niektóre swe wypowiedzi, słusznie licząc na krótką pamięć wyborców. Przestanie nawoływać do deportacji i zakazu wjazdu dla muzułmanów. Zapytany o to odpowie, iż jest wiele opcji, ale jeszcze nie wybrał najlepszej. W tej metamorfozie w umiarkowanego konserwatystę może zacząć mówić o nierównościach płacowych, o wykorzystywaniu klasy średniej, o obniżaniu podatków, co przełoży się na miejsca pracy i ożywienie ekonomii. Następnie ostro zaatakuje Clinton. Przypomni, że chce ona podatki podwyższać, pewnie nie tylko najbogatszym. Na nowo opowie o jej powiązaniach, wpadkach i gierkach, zwracając jednocześnie uwagę na swoją niezależność od establishmentu. Gdy tylko jego notowania w sondażach zaczną rosnąć, same media okrzykną go umiarkowanym politykiem i zapomną mu wcześniejsze wypowiedzi.

Hillary Clinton jest w tej chwili faworytką jesiennych wyborów. Nie można jednak zakładać, że populistyczne hasła z okresu prawyborów uniemożliwią Trumpowi zwycięstwo. Nie dba on bowiem o przeszłe wydarzenia, a wyłącznie o zwycięstwo. Poświęci chwilę na przegrupowanie, zmiany i poszukiwania nowej strategii. Nie będzie ona musiała zawierać sprawdzonych faktów, ważne by była skuteczna.

Wybór, którego nikt nie chce dokonać

Znudzeni polityką powinni być w tym roku zadowoleni. Dzieje się sporo i to bardzo ciekawych rzeczy. Chyba po raz pierwszy prezydentem nie zostanie bardziej lubiany kandydat, ale mniej znienawidzony. Choć to bardzo kontrowersyjne stwierdzenie, to zgadzają się co do tego zarówno demokratyczni, jak i republikańscy stratedzy polityczni. Potwierdzają to niezliczone sondaże prowadzone przez wszystkie liczące się ośrodki badania opinii społecznej. Mówi o tym ulica.

Strach republikańskiego establishmentu partyjnego nie jest tak mocno związany z głoszonymi przez Donalda Trumpa poglądami, ile przekonaniem, że nie ma on większych szans w starciu z Hillary Clinton. W tym momencie wskazuje na to wiele, w szczególności liczba osób deklarujących niechęć do tego kandydata.

Bardzo szczegółowo opisał to zjawisko konserwatywny komentator, Dan McLaughlin, który porównał szanse poszczególnych polityków republikańskich w głównych grupach wyborczych - republikanów, demokratów i tzw. niezależnych. Według niego każdy głos oddany na Donalda Trumpa w prawyborach jest w rzeczywistości głosem oddanym na Hillary Clinton w listopadzie i zapewnieniem jej stanowiska 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. W jaki sposób tłumaczy to McLaughlin? Posługując się sondażami i analizując liczby z ostatnich kilkudziesięciu lat.

Średnia z badań prowadzonych w ostatnich kilku miesiącach, które w okresie wyborczym tylko przez pewien czas i do pewnego stopnia są miarodajne, wskazują na większe szanse Rubio i Cruza w starciu z Clinton.

Spośród 45 wyników sondaży znajdujących się w bazie danych portalu realclearpolitics, Trump prowadzi z Clinton zaledwie w pięciu, ma takie samo poparcie w dwóch, przegrywa w pozostałych 38. Biorąc pod uwagę średnią wyników, do byłej sekretarz stanu brakuje mu 3 punkty procentowe, ale jej przewaga powoli zwiększa się. W tym samym czasie przegrywający z Trumpem w prawyborach Rubio zrównał się z Clinton w sondażach prezydenckich, a w ostatnich tygodniach wyprzedził ją aż o 5 punktów. Jedyna rzeczą przemawiającą na korzyść biznesmena z Nowego Jorku jest fakt, że w sondażach z jego udziałem większa jest liczba niezdecydowanych, co oznaczać może w rzeczywistości wyższe dla niego poparcie. Również Ted Cruz, choć już nie tak zdecydowanie jak Rubio, lepiej wypada od Trumpa w sondażach z udziałem Clinton.

Różnice związane są z liczebnością tzw. elektoratu negatywnego, czyli osobami nieprzychylnymi poszczególnym kandydatom. Tutaj Trump jest rekordzistą i to nie tylko w czasie obecnej kampanii, ale w ostatnim ćwierćwieczu. Wyniki określa się za pomocą prostego działania matematycznego - od pozytywnych odejmuje się negatywne opinie na temat danej osoby. Pozytywne - negatywne = wynik. Historia wyborów uczy, że im niższy współczynnik kandydata, tym trudniej jest mu później przekonać do siebie tzw. niezależnych wyborców.

Baza danych realclearpolitics, w której znajdują się wszystkie sondaże polityczne, daje obecnie Trumpowi 34.4 proc. głosów pozytywnych i 57.8 negatywnych. Jego wynik jest ujemny i wynosi -23.4. Na tym samym etapie kampanii wyborczej w 2008 r. Barack Obama miał 69 proc. głosów pozytywnych i 23 proc. negatywnych, co dawało +46. W tym samym czasie John McCain, który jak pamiętamy przegrał ostatecznie wybory, posiadał współczynnik +20, a tuż przed samym głosowaniem w listopadzie wciąż cieszył się wynikiem pozytywnym +10.8.

W 2012 r. Mitt Romney również mógł pochwalić się pozytywnym wynikiem +4.8 (49.4 poz. - 44.6 neg.). Negatywne głosy Romneya nigdy, w czasie całej kampanii, nie przekroczyły 51 proc. a pod koniec prawyborów jego współczynnik wynosił aż +11.

W czasie kampanii wiele może się zmienić, również opisany powyżej współczynnik. Jednak Trump ma w tej chwili bardzo wysoki elektorat negatywny, znacznie wyższy niż wspomniani politycy mieli w najgorszym okresie kampanii. Biorąc pod uwagę te liczby Dan McLaughlin użył następującego porównania: „Przy Trumpie zarówno McCain jak i Romney wyglądają na Ronalda Reagana na sterydach”.

Jeszcze jedno, notowania biznesmena rosły przez kilka miesięcy, ostatnio zaczęło mu się w badaniach opinii powodzić nieco gorzej. Z drugiej strony to tylko sondaże przeprowadzane w okresie wyborczym, czyli miarodajne zaledwie przez krótki okres i nie ma tam danych z okresu kilku dni przed superwtorkiem.

W tym samym czasie nie ma się też z czego cieszyć Hillary Clinton. Jej współczynnik jest tylko nieco lepszy od Trumpa - 42.2 pozytywnych - 51.4 negatywnych = -9.2. W jej przypadku spadek sympatii jest też zauważalny, bo jeszcze latem ubiegłego roku wynik miała bliski zera.

Wiele wskazuje na to, że listopadowe wybory rozegrają się pomiędzy Clinton i Trumpem, choć ze względu na skomplikowany system nominowania kandydatów wcale nie jest to jeszcze przesądzone. Poza tym prawybory dopiero się rozpoczęły i do zdobycia przez Trumpa i Clinton ponad połowy wymaganych głosów na swoje konwencje wciąż daleko. Są jednak na dobrej drodze.

Hillary Clinton również nie jest idealnym kandydatem swej partii i jej wyborców. Obecny prezydent wywodzący się z tego samego ugrupowania nie cieszy się wielką popularnością. Byłaby pierwszą kobietą w historii nominowaną do startu w wyborach. Ma za sobą kontrowersyjny okres na stanowisku sekretarz stanu i wciąż wiele niewyjaśnionych tajemnic. Po dwóch kadencjach Baracka Obamy i przejęciu Kongresu republikanie mają w rękach większość atutów. Mimo wszystko nie można uznawać listopadowych wyborów za przesądzone. Powracamy do pierwotnego pytania: Czy Trump może wygrać z Clinton? Oczywiście, że może. Nie będzie to jednak wcale takie łatwe.

Na podst. redstate.com, realclearpolitics.com, theatlantic.com,

Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor