Baloniki i konfetti, śmieszne nakrycia głowy, kolorowe znaczki, chwytliwe slogany, filmy biograficzne oraz wiele przygotowanych wcześniej i powtarzających się przemówień. Następnie kulminacyjny moment wręczenia nominacji. Na koniec jeszcze kilka przemówień i trochę baloników. Polityczne konwencje przedwyborcze głównych partii politycznych w USA bardziej przypominają starannie wyreżyserowany, kolorowy piknik, którego celem jest reklama i promocja, niż zjazd poważnych polityków przygotowujących się do rządzenia krajem. Nie zawsze tak było...
Kilkadziesiąt lat temu najważniejsi gracze polityczni, wpływowi sponsorzy i oczywiście delegaci, spotykali się we wskazanym wcześniej mieście w celu wyboru i wręczenia nominacji kandydatom na urząd prezydenta i wiceprezydenta. Wszystko zmieniło się w 1980 roku. Od tamtej pory konwencje mają na celu nie wybór, a raczej reklamę wcześniej wyłonionego podczas prawyborów kandydata. Długie, czterodniowe zjazdy to teraz tylko okazja do zaprezentowania się wyborcom i wstępny casting do roli przywódcy kraju.
"Przemówienie wygłoszone podczas przyjmowania nominacji to tak naprawdę jedyna okazja do bezpośredniego kontaktu z wyborcami, może z wyjątkiem reklam telewizyjnych kandydata" - uważa Robert Shrum, demokratyczny konsultant, którego klientami podczas konwencji byli m.in. Ted Kennedy, Al Gore oraz John Kerry.
W opinii wielu specjalistów podczas konwencji kandydat ma najlepszą okazję do szczegółowego opisania swych planów i celów, do których wyborcy mogę odnosić się później podczas kampanii.
Donald Trump zapowiedział, że w Cleveland zerwie z "nudnym" formatem konwencji, choćby poprzez zaproszenie tam niezwiązanych z polityką znanych celebrytów i sportowców. Zasugerował również, że może każdego dnia wygłaszać na konwencji przemówienia, których celem będzie budowa napięcia, a momentem kulminacyjnym ujawnienie sylwetki kandydata na wiceprezydenta w ostatniej chwili. Wszystko to w celu urozmaicenia wieloletniego politycznego rytuału.
Demokratyczna konwencja w Filadelfii prawdopodobnie nie będzie różniła się zbytnio od poprzednich. Będą przemówienia małżeństwa Clintonów, polityka mającego otrzymać nominację na kandydata na wiceprezydenta, Joe Bidena pełniącego tę rolę obecnie, na pewno prezydenta Baracka Obamy, kilku popularnych polityków partii i być może Bernie Sandersa, który jeszcze raz zaapeluje do swych zwolenników o udzielenie poparcia oficjalnej kandydatce w wyborach.
Obydwie konwencje - republikańska i demokratyczna - to upiększone obrady partii, podczas których delegaci zajmują się zarówno symbolicznymi, jak i ważnymi sprawami, choćby programem, obowiązującymi zasadami, a także oficjalnym wręczeniem nominacji.
Nominaci
Dopiero w ostatnich 30, może 40 latach, nazwiska kandydatów do nominacji były znane wcześniej. Przed 1970 rokiem prawybory w poszczególnych stanach nie miały wielkiego znaczenia - mówi Julian Zelizer zajmujący się historią polityki na uniwersytecie Princeton. Konwencje zaczynały się z udziałem kilku potencjalnych kandydatów, którzy starali się pozyskać sympatię liderów partyjnych, licznych koalicji i stanowych delegacji. Czasami konieczne było przeprowadzenie wielu głosowań w celu wyłonienia w końcu oficjalnego kandydata, co z kolei często związane było z negocjacjami dotyczącymi osoby mającej zająć fotel wiceprezydenta. Najdłuższa konwencja w historii USA odbyła się w 1924 roku. Zjazd demokratów w Nowym Jorku trwał aż 16 dni i potrzebne były aż 103 głosowania, by jako kandydata wyłonić Johna W. Davisa, który później i tak przegrał z ubiegającym się o reelekcję prezydentem Calvinem Coolidgem.
Ostatnia "otwarta", czy też "sporna" konwencja wśród republikanów miała miejsce w 1976 r. Starającemu się o reelekcję Geraldowi Fordowi wyzwanie rzucił Ronald Reagan. Próba ta nie powiodła się. Cztery lata później bez problemu uzyskał on nominację i wygrał później wybory.
W 1980 r. podobny przebieg miała konwencja demokratów. Ted Kennedy starał się o nominację próbując przejąć delegatów przypisanych do Jimmy`ego Cartera.
Może się zdarzyć, że tegoroczna konwencja republikanów będzie miała podobny przebieg. Wprawdzie nastroje są już bardziej stonowane, niż jeszcze dwa miesiące temu, to jednak wciąż spora grupa polityków tej partii poszukuje sposobu na pozbawienie Donalda Trumpa nominacji. Mimo że nie zdarzyło się to od 40 lat, możliwość taka istnieje, choć jest naprawdę znikoma. Sondaże wskazują, że Trump byłby najmniej lubianym kandydatem znaczącej partii w historii kraju, czego uniknąć chce część establishmentu. Jednak koalicja o nazwie "Dump Trump" ma niewielkie szanse. Od czasu, gdy prawie 40 lat temu prawybory w poszczególnych stanach nabrały znaczenia i zmienił się sposób wyłaniania nominatów, wszyscy kandydaci obydwu opcji politycznych biorący udział w konwencjach i posiadający największą liczbę delegatów zawsze otrzymywali błogosławieństwo swej partii.
Najprawdopodobniej przeciwni kandydaturze Trumpa sprawią, że konwencja republikańska przebiegać będzie w nieco innej atmosferze i nie zabraknie pełnych napięcia momentów. Choćby podczas liczenia głosów. Ted Cruz, Marco Rubio, czy John Kasich będą mieli okazję do przyjęcia oddanych na ich kandydatury, czym pokazaliby rozłam w partii i wśród wyborców.
Czy to zrobią? Republikanie mają nadzieję, że nie. Tradycja nakazuje, by przegrani kandydaci wspierali zwycięzcę i na niego scedowali swe poparcie. Nawet po zażartej walce pomiędzy Barackiem Obamą a Hillary Clinton w 2008 r. na późniejszej konwencji Clinton przerwała liczenie głosów demonstrując poparcie dla Obamy i namawiając do tego samego swych zwolenników. Demokraci mają nadzieję, że podobnie stanie się w tym roku w Filadelfii i liczą na takie samo zachowanie Bernie Sandersa. Jednak mało kto wierzy, że podobna tradycja zachowana zostanie podczas republikańskiej konwencji w Cleveland.
Delegaci
Po stronie demokratów będzie ich 4,000. Republikanie mają 2,500 delegatów. Przyjadą ze wszystkich 50 stanów i terytoriów, wybrani w różny sposób. Poszczególne stany mają inne i często skomplikowane metody wyłaniania swych przedstawicieli na konwencje. Ich głównym zadaniem jest oddanie głosu na kandydatów na stanowiska prezydenta i wiceprezydenta, a także w innych sprawach poruszanych podczas zjazdu.
Każda z partii ma delegatów, którzy nie są zobowiązani do głosowania na osobę wyłonioną w prawyborach, choć demokraci mają ich setki więcej. To tzw. superdelegaci, stworzeni przed wyborami w 1984 r. Był to sposób establishmentu partyjnego na zachowanie części kontroli nad procesem nominacji i wstrzymanie wyboru potencjalnie toksycznego polityka, nawet jeśli posiadał on poparcie wyborców.
Superdelegatów jest siedmiuset i są to członkowie Kongresu, gubernatorzy, czy byli prezydenci. Do tej pory nie sprzeciwili się oni woli wyborców i w większości wspierali zwycięzcę wcześniejszych prawyborów, choć próby przejęcia ich głosów miały miejsce w 2008 r. przez Clinton i w tym roku przez Sandersa. Mimo to podczas konwencji w Filadelfii niemal na pewno udzielą poparcia wygranej kandydatce.
Wśród republikanów superdelegatów nie ma, przynajmniej oficjalnie. Wszyscy delegaci zobowiązani są do głosowania zgodnie z wolą mieszkańców reprezentowanych przez nich stanów. Nie posiadają więc potencjalnie takich możliwości jak ich demokratyczni koledzy. Ich udział w konwencji to zaszczyt i symboliczny akt oddania głosu. Jednak część obserwatorów politycznych podejrzewa, że tegoroczny zjazd może obfitować w niespodzianki. Chodzi o
Program i zasady
Delegaci zobowiązani są również do omawiania i głosowania nad programem partii. Zwykle ma to miejsce w pierwszym dniu konwencji. Po stronie republikanów delegaci przeciwni Trumpowi mogą narzucić dyskusję na temat założeń programowych i przypadków wyłamywania się potencjalnego nominata z wytycznych. Mogą zwrócić uwagę na jego ideologiczną niekonsekwencję i łatwość, z jaką zmienia zdanie w różnych sprawach. Mogą domagać się uznania przez niego fundamentalnych założeń GOP i gwarancji, iż jego elastyczność nie wpłynie na zmiany w samej partii. Może to wywołać spore zamieszanie, ale raczej nie na tyle duże, by zakłóciło to sam proces nominacji.
Do niedawna spodziewano się, że to samo może uczynić podczas konwencji demokratów Bernie Sanders, ale jego niedawne publiczne poparcie dla Hillary Clinton wyeliminowało takie niebezpieczeństwo dla tej partii. Zwłaszcza, że już w czerwcu udało mu się w zamian za obietnicę wsparcia uzyskać kilka zmian w programie partii. Starał się o likwidację superdelegatów w przyszłych wyborach, co mu się nie udało. Wprowadził jednak do statutu partii działania na rzecz zniesienia kary śmierci i walkę o powszechne minimum 15 dolarów na godzinę.
Jak ważny jest program partyjny? Mniej, niż mogłoby się wydawać. To przede wszystkim ogólne wskazówki i zasady. Kandydaci nie mają obowiązku przestrzegania wszystkich zasad, ich popierania, czy wykorzystywania w kampanii przedwyborczej. Ważniejsza jest sama dyskusja dotycząca programu, bo pokazuje wpływy poszczególnych frakcji. Sam ustalony program partii jest szybko zapominany, pamięta się jedynie o ewentualnych starciach polityków w tej sprawie. O wiele ważniejsze są zasady dotyczące kolejnych wyborów, konwencji i sposobów nominowania kandydatów na najwyższy urząd. O tym wszystkim decyduje się jednak poza światłami kamer.
Dla Hillary Clinton i Donalda Trumpa najważniejsze jest, by te wszystkie ewentualne dyskusje i kontrowersje pozostawały w cieniu samych nominacji. Współczesne konwencje w mniejszym stopniu dotyczą partii, w większym wybieranych kandydatów. Te w sumie osiem lipcowych dni może być dla nich ostatnią szansą, by przeciągnąć na swą stronę miliony niezdecydowanych, niezadowolonych Amerykanów, którzy w listopadzie pójdą oddać głos na kolejnego prezydenta. Owszem, mamy przed sobą jeszcze kilka miesięcy i wszystko może się zdarzyć. To jednak konwencja, jej przemówienia, baloniki i śmieszne kapelusze narzucają ton późniejszy ton kampanii przedwyborczej i są podstawą strategii poszczególnych kandydatów.
Każda konwencja to dla partii okazja do radości, świętowania razem z kandydatem. Demokratyczna tak właśnie się zapowiada. Republikańska raczej nie, choć na pewno nie będzie tego widać. Wielu prominentnych polityków GOP zapowiedziało rezygnację ze zjazdu w Cleveland. Jedni tłumacza się ważnymi obowiązkami, część otwarcie mówi o niechęci do świętowania z Donaldem Trumpem.
"Pierwszy raz od ponad 20 lat republikanie nie są zbyt szczęśliwi z udziału w zjeździe" - mówi jeden z działaczy GOP - "Zwykle wszyscy są podnieceni i zadowoleni ze spotkania. Tym razem nie ma czego świętować. Ja jadę do Cleveland, bo muszę, a nie dlatego, że chcę".
W podobnym tonie wypowiada się wielu innych, dla których partia konserwatywna traci grunt pod nogami i przeżywa kryzys. Nie wszyscy jednak. Dla wielu tegoroczny zjazd właśnie poprzez prawdopodobną odmienność będzie wyjątkowy i wreszcie ciekawy.
Na podst. politico, theatlantic, nbc, nyp,
opr. Rafał Jurak