W amerykańskiej polityce obawy dotyczące zadłużenia narodowego często powiązane są z obawami o globalną reputację amerykańskiej waluty. Dzieje się tak, gdyż pełni ona w świecie wyjątkową rolę: praktycznie cały handel i rozliczenia finasowe realizowane są przy użyciu dolara. Daje to USA wyjątkowe korzyści. Choć upadek takiego systemu rozliczeń jest w tym momencie mało prawdopodobny, to jednak nie jest niemożliwy.
W ostatnich miesiącach demokraci sporo mówią o programach Nowy Zielony Ład, czy Medicare dla wszystkich, a jednocześnie o pożyczkach i deficycie jako sposobach finansowania tych pomysłów. To z kolei wywołuje nerwowe odruchy u wielu ekonomistów, którzy obawiają się, że pogłębiające się zadłużenie może doprowadzić do wstrzymania globalnych przywilejów dolara.
„Jak wielkie zadłużenie możemy mieć w USA i nie wywołać reakcji światowych rynków finansowych?” – zastanawia się Douglas Holtz, konserwatywny ekonomista i były szef kongresowego Biura Budżetowego – „Nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy przeprowadzać taki eksperyment”.
Jednak wiele osób zastanawia się, jak wielkie musiałoby być zadłużenie USA, by wywołać kryzys własnej waluty na rynkach międzynarodowych.
Zacznijmy od prostego wyjaśnienia, jak system funkcjonuje w tej chwili.
Jeśli jakiś kraj, inny niż Stany Zjednoczone, chce handlować z zagranicą, potrzebuje do tego tzw. waluty rezerwowej. Są trzy główne – dolar amerykański, euro, oraz japoński jen. Jeszcze kilka używanych jest w niektórych rozliczeniach, ale w tej chwili stanowią margines i na razie nie będziemy o nich wspominać. Spośród trzech wymienionych dolar stanowi ponad 61 proc. rezerw w bankach centralnych. Na drugim miejscu jest Euro, które stanowi ok. 21 proc. rezerw, na trzecim Jen. To czyni dolara walutą globalną, choć oficjalnie żadnego tytułu on nie ma.
Każdy kraj eksportując różne dobra otrzymuje więc zapłatę w walucie rezerwowej, najczęściej w dolarach, które wykorzystuje później do płacenia za import. Można śmiało powiedzieć, że bez eksportu nie ma importu, bo każdy kraj może wydrukować ile chce własnych pieniędzy, ale dolary musi jakoś zdobyć, na przykład sprzedając towar za granicę.
Jeśli kryzys gospodarczy spowoduje ograniczenie eksportu w jakimś kraju, wówczas może tam zabraknąć dolarów. Oczywiście, można je pożyczyć, ale to spowoduje, że kraj taki zadłuży się w walucie, której nie kontroluje. To z kolei może prowadzić do poważnych problemów ekonomicznych, z którymi musiały zmierzyć się ostatnio np.: Turcja i Wenezuela.
Dzięki unikalnej roli amerykańskiego dolara w świecie, Stany Zjednoczone wolne są od podobnych zmartwień. Cały handel prowadzimy we własnej walucie, którą w pełni kontrolujemy, włącznie z jej drukiem. Choć od wielu lat w handlu zagranicznym USA mamy deficyt - więcej importujemy, niż eksportujemy – to nie musimy martwić się pożyczaniem, spłatami i ewentualnym kryzysem z tym związanym.
Uwaga, niebezpieczeństwo...
Jeśli jakiś kraj potrzebuje dolarów do wymiany handlowej, ale sam ich nie produkuje, to musi zabezpieczyć się na wypadek kryzysu. To oznacza zebranie jak największej sumy we własnym banku centralnym i odłożenie na przyszłość. Pieniądze takie nazywamy rezerwami. Ocenia się, że około 2/3 wszystkich rezerw światowych stanowią dolary amerykańskie. Co istotne, to fakt, że przecież banki centralne nie zbierają gotówki, lecz najczęściej inwestują w obligacje denominowane w dolarach. Zwykle są to amerykańskie obligacje skarbowe, które wydawane są wtedy, gdy rząd USA wydaje pieniądze i je pożycza.
Część ekonomistów uważa, w tym wspomniany wcześniej Douglas Holtz, że jeśli rząd amerykański wydrukuje zbyt wiele obligacji, to nasyci rynek światowy. W którymś momencie najwięksi ich nabywcy powiedzą „dziękujemy, mamy ich wystarczająco dużo”. Wówczas zakupem zbędnych obligacji musiałaby się zająć Rezerwa Federalna.
Nie musimy obawiać się długu, bo nigdy nie będzie on zbyt duży. Każdy bank centralny może stworzyć praktycznie nieograniczone zapotrzebowanie na obligacje wydawane przez własny rząd, we własnej walucie. Jeśli jednak wydatki rządu są zbyt duże przy rosnącym deficycie w niewłaściwym okresie, na przykład kwitnącej gospodarki, wówczas trudno jest uniknąć wzrostu cen.
Jedynym znanym sposobem powstrzymania inflacji jest podniesienie stóp procentowych, czym zajmuje się Rezerwa Federalna. Jeśli jednak byłaby ona zajęta skupowaniem nadmiaru rządowych obligacji, to jej głównym zadaniem byłoby przecież utrzymywanie stóp procentowych na jak najniższym poziomie.
W tej sytuacji doszłoby do inflacji dolara, co z kolei osłabiłoby jego unikalną pozycję w światowym handlu. Jeśli inflacja byłaby wysoka i trwała długo, wówczas dla innych krajów posługiwanie się dolarem w międzynarodowych rozliczeniach przestałoby się opłacać. Dolar stałby się zbyt tani w porównaniu do innych walut, co naraziłoby na straty kraje nim się posługujące. W końcu inna waluta zajęłaby miejsce dolara, a USA znalazłyby się w takiej samej sytuacji, w jakiej znajdują się obecnie inni, dokonujący transakcji międzynarodowych obcymi pieniędzmi.
Czy to realny scenariusz?
Na szczęście od pewnego czasu pozycja dolara jako waluty globalnej jest dość pewna. Choć jest on jedną ze 158 jednostek monetarnych świata, to na razie żadna inna nie jest w stanie zastąpić go w międzynarodowych rozliczeniach. Niedawny kryzys finansowy uczynił amerykańską walutę jeszcze silniejszą. W 2017 roku, kilka lat po jego zażeganiu, centralne banki Japonii, Niemiec, Francji, czy Wielkiej Brytanii posiadały więcej zobowiązań finansowych w dolarach niż we własnych walutach.
Choć od czasu do czasu pojawiają się próby zastąpienia go przez euro, jena, czy chińskiego yuana, to według ekspertów prawdopodobieństwo jakichkolwiek zmian na razie nie istnieje. Największe zagrożenie dla dolara stanowi potencjalnie ta ostatnia waluta, mimo że w tym momencie nie odgrywa jeszcze w świecie wielkiej roli. Gospodarka chińska rozwija się stale w bardzo szybkim tempie i ma dodatni bilans handlowy. Stany Zjednoczone wykazują przeciwne wartości, dlatego chcąc zachować swoją pozycję, będą musiały dokonać poważnych zmian. Chiny są dziś drugą, największą gospodarką świata, a prognozy wskazują, że do 2026 r. prześcigną one gospodarkę Stanów Zjednoczonych. Jeden z ekonomistów przedstawia nawet prognozy, że chińska gospodarka będzie do roku 2040 trzy razy większa od amerykańskiej. Chiny kładą ogromny nacisk na reformę polityki monetarnej i nawołują do stworzenia nowego systemu i pozbawienia dolara tytułu głównej waluty rezerwowej. Zważywszy na ogromne ilości posiadanych obligacji Stanów Zjednoczonych, wartych ponad 1.5 bln dolarów, Chińczycy nie są zainteresowani nagłym upadkiem dolara, dlatego będą starać się w sposób jak najbardziej łagodny przejść do nowego systemu rozliczeń, jeśli w ogóle taki powstanie. Pewne jest, że będą do tego dążyli, bo chęć posiadania własnej waluty rezerwowej jest czymś, czego Chiński rząd nie ukrywa.
Alternatywnym rozwiązaniem dla Chin byłoby stworzenie nowej, światowej marki, która nie byłaby powiązana z jakąkolwiek gospodarką. W marcu 2009 r. kraj ten zaapelował wraz z Rosją o takie rozwiązanie. Co ciekawe, Rosji chodziło o osłabienie USA, natomiast Chiny obawiają się, że ich miliardowe rezerwy dolarowe staną się bezwartościowe w razie kryzysu gospodarki amerykańskiej, do którego może dojść w wyniku zbytniego podwyższenia deficytu lub wywołania inflacji.
Choć jak wspomniane było wcześniej - upadek dolara jako waluty międzynarodowej brzmi raczej niewiarygodnie - to nie jest to jednak niemożliwy scenariusz. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę historie systemów monetarnych. W końcu dolar nie zawsze dominował w świecie. Do czasu II wojny światowej funkcję waluty międzynarodowej pełnił funt szterling, dziś w tych rozliczeniach praktycznie nieobecny.
Jakie jest prawdopodobieństwo wystąpienia kryzysu waluty wywołanego inflacją?
Specjaliści twierdzą, że niełatwo to zrobić. Na przykład obniżki podatków wprowadzone w ubiegłym roku przez administrację Donalda Trumpa nie wpłynęły na inflację, choć takie obawy wielu polityków i ekonomistów wysuwało. By doprowadzić do przegrzania gospodarki, potrzeba zacznie więcej – wyższego deficytu mającego wiele źródeł.
New Green Deal oraz Medicare for All z pewnością przyczyniłyby się do podniesienia ryzyka inflacji w znacznie większym stopniu, niż reforma podatkowa, ale nawet wtedy gospodarka prawdopodobnie obroniłaby się. Na przykład przewidywane, wysokie wydatki na Medicare wbrew pozorom nie wpłynęłyby aż tak znacząco na inflację, gdyż w dużym stopniu zastąpiłyby wydatki sektora prywatnego. Nowy Zielony Ład z kolei, w założeniu, miałby być polityką tymczasową. Kosztowną dla budżetu, ale – przynajmniej teoretycznie – tylko na pewien okres. Ekonomiści boją się jednak takich pomysłów, bo wprowadzając podobne programy ryzykujemy wiele, z czego nie zawsze zdają sobie sprawę politycy, a już w najmniejszym stopniu wyborcy.
Na szczęście wywołanie wysokiej inflacji nie jest łatwe. Stany Zjednoczone najbliższe temu były prawdopodobnie w okresie II wojny światowej, gdy deficyt sięgnął 25 proc. Produktu Krajowego Brutto, a Rezerwa Federalna nie mogła podnieść stóp procentowych ze względu na konieczną produkcję wojenną. Nawet wtedy inflacja nieznacznie przekroczyła 10 proc., ponieważ rząd zdecydował się na serię innych rozwiązań w pewnym stopniu kontrolujących wzrost cen.
W dzisiejszych czasach Fed na pewno podniósłby stopy procentowe, gdyby pojawił się jakiś bardzo kosztowny program rządowy. Najczarniejszy scenariusz przewiduje wówczas ok. 10 proc. inflację. Czy to wystarczy, by zniechęcić zagranicznych eksporterów do dolara? Czy to moment, w którym poszczególne kraje zaczną pozbywać się rezerw walutowych? Nikt nie jest w stanie na te pytania odpowiedzieć. Część ekonomistów uważa, że ryzyko jest zbyt wysokie, by eksperymentować. Inni zastanawiają się, czy przypadkiem większym ryzykiem dla kraju nie jest bezczynność i unikanie nowych rozwiązań ze strachu przed utratą pozycji lidera.
Na podst. theweek, thebalance, czasopisma.tnkul.pl - k.szuper
opr. Rafał Jurak