Przez ostatnich kilka miesięcy panowało powszechne przekonanie, iż zwycięstwo Hillary Clinton to właściwie formalność. Donald Trump nie prowadził tradycyjnej kampanii, nie miał tak dobrze zorganizowanego zaplecza w poszczególnych stanach, nie wydawał aż tyle pieniędzy na reklamy. W jego sztabie co jakiś czas dochodziło do zamieszania i personalnych przetasowań. Do tego szereg wpadek, oskarżeń o molestowanie i brak wsparcia ze strony republikańskiego establishmentu. Warto też pamiętać, iż będzie pierwszym prezydentem USA bez jakiegokolwiek doświadczenia politycznego lub wojskowego. Demokraci przekonani byli, że to łatwy do pokonania kandydat. We wtorek musieli zrewidować swe poglądy.
Wydaje się jednak, że największą rolę w błędnej ocenie zakończonej właśnie kampanii odegrały wszechobecne i nadające rytm politycznej walce sondaże, które niemal nieustannie wskazywały na kilkuprocentowe prowadzenie kandydatki demokratów.
Zaskakujące zwycięstwo Donalda Trumpa jeszcze przez wiele miesięcy będzie wywoływało następujące pytanie:
Jak to możliwe, że pomylili się wszyscy?
Bo nie chodzi tylko o media i sondażownie uznawane za liberalne, ale również badania prowadzone na zlecenie konserwatywnych ośrodków i portali. Podobne opinie serwowały nam pracownie stroniące od polityki i wykorzystujące wyłącznie skomplikowane wzory matematyczne, jak choćby fivethirtyeight. Wszyscy albo nie docenili umiejętności Trumpa, albo przecenili Clinton, albo po prostu stosowane od lat modele zaczynają być nieaktualne. Jedynym, który do pewnego stopnia bagatelizował wyniki badań opinii publicznej był sam Trump przekonujący, że w dużym stopniu bazują one na błędnych informacjach.
Okazuje się, że miał rację, ale tylko częściowo. W momencie pisania tego tekstu nieznana była jeszcze końcowa, ostateczna liczba osób głosujących na poszczególnych kandydatów, ale wstępne dane wskazują, że to Clinton uzyskała większe poparcie, tzw. popular vote. Jeśli liczby nie zmienią się, będzie to oznaczać, że sondaże słusznie dawały jej prowadzenie w skali kraju, choć w rzeczywistości było ono znacznie mniejsze od przewidywanego. Nie byłoby to wielkim zaskoczeniem, bo nie pierwszy raz w historii wyborów amerykańskich i w obowiązującym tu systemie elektorskim miałoby to miejsce.
Sztabowcy Trumpa skupili się na kilku kluczowych stanach, które cztery lata temu wygrał Obama. Nawet nie całych stanach, ale wręcz powiatach pozwalających przejąć głosy elektorskie. Wyborcami, którzy przeważyli szalę zwycięstwa okazali się biali mieszkańcy Środkowego Zachodu głosujący w 2012 r. na obecnego prezydenta, nawet pozytywnie oceniający dziś jego dokonania, ale gotowi na zmiany i nieufający Hillary Clinton. Ludzie, którzy od jakiegoś czasu sygnalizowali niezadowolenie ze stanu ekonomii, pogarszających się warunków życia, rosnących cen ubezpieczeń zdrowotnych i przekonani, iż rząd w Waszyngtonie nie pracuje dla nich. Podobne nastroje wykorzystał Obama w 2008 r. i cztery lata później, gdy w Wisconsin, Michigan, Pensylwanii, czy Ohio obiecywał zmiany. Nie nadeszły, a Hillary Clinton proponowała tylko niewielkie poprawki. Czy Trump będzie w stanie spełnić przedwyborcze obietnice dotyczące powrotu miejsc pracy, a tym samym odrodzenia klasy średniej? Prawdopodobnie nie, ale przynajmniej obiecał, że spróbuje. Wyborcy w tych kluczowych stanach odpowiedzieli oddając mu swój głos. To wystarczyło.
Politycy i media w Waszyngtonie oraz Nowym Jorku nie były gotowe na taki rezultat wyborów. Głównie dlatego, że niemal wszystkie sondaże wskazywały na inne zakończenie. Już od kilku dni w dużych i małych pracowniach badania opinii publicznej trwa gorączkowe szukanie winnych. Zwłaszcza, że od kilkunastu lat skuteczność badań tego typu jest coraz niższa. Dlatego na przykład renomowane firmy takie jak Gallup i Pew zdecydowały się w tym roku zrezygnować z tego typu sondaży.
Czy rzeczywiście winne są telefony komórkowe i internet poważnie zmieniające wyniki? A może ludzie kłamią udzielając odpowiedzi? Niektórzy sugerują, iż badani nie chcieli się przyznać do sympatii wobec Trumpa. Inni, że w doborze grup sondażowych zbyt licznie reprezentowani byli młodzi ludzie, którzy w porównaniu do osób starszych rzadziej biorą udział w wyborach. Na odpowiedzi przyjdzie nam poczekać, na razie wiemy jedno: upłynie sporo czasu zanim zaczniemy ponownie ufać badaniom opinii społecznej.
Trudne czasy dla nowego prezydenta
Znacznie ważniejsze od mylnych wyników sondaży są jednak sprawy, z jakimi zmierzy się kolejny gospodarz Białego Domu. Donald Trump przejmuje władzę w trudnym okresie. Przede wszystkim odziedziczy bardzo podzielony kraj, samemu będąc w nienajlepszej komitywie z politycznymi elitami obydwu partii.
Podobne podziały zaobserwować można w innych, rozwiniętych krajach zachodnich: wzrost popularności partii populistycznych w słabiej zaludnionych, rolniczo-robotniczych rejonach i tracących na znaczeniu małych enklawach miejskich. Mieszkańcy tych rejonów coraz częściej wyznają tzw. narodową ekonomię, często nazywaną gospodarką zamkniętą, domagają się ograniczenia imigracji i żywią urazę, często wrogość, wobec elit. Z drugiej strony mamy wielkie, światowe metropolie, zamieszkiwane przez ludzi korzystających z materialnych i kulturowych zdobyczy globalizmu. Taki stan tworzy podziały i jak dotąd nikomu, w żadnym z krajów dotkniętych tym problemem, nie udało się nad nim zapanować. Prawdopodobnie nie uda się również Trumpowi, jego populistyczne hasła i zapowiadane działania wręcz doprowadzić mogą do pogłębienia podziałów.
W polityce zagranicznej nowy prezydent USA stawi czoła kilku poważnym wyzwaniom. George W. Bush mówił o honorowym wyjściu z Iraku, Barack Obama o odejściu od problemów Bliskiego Wschodu, ale żaden z nich nie spełnił swych zapowiedzi do końca. Obydwaj pozostawią więc Trumpowi zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w sześć konfliktów zbrojnych: naloty powietrzne przeciw ISIS w Iraku, nie do końca tajne (choć takie miało być) wsparcie antyrządowych rebeliantów w Syrii starających się pozbawić władzy Assada, niekończące się działania antyterrorystyczne w Libii, niepopularne wsparcie Arabii Saudyjskiej w próbach zmiany rządu w Jemenie, akcje oddziałów specjalnych w wojnie domowej w Somalii, czy ciągłą obecność amerykańskich żołnierzy w Afganistanie.
Trump będzie musiał podjąć decyzję o kontynuowaniu tych działań lub ich zakończeniu, jednocześnie mając na uwadze pogarszające się stosunki z Turcją i Iranem. Najlepsi stratedzy amerykańscy od lat mają problem z żonglowaniem na arenie międzynarodowej, gdzie każdy ruch bacznie obserwowany jest przez sojuszników i przeciwników.
W tym samym czasie przyszły prezydent zmuszony będzie do podjęcia decyzji w sprawie stosunków z Rosją. Jeśli zgodnie z zapowiedzią mają one ulec zmianie, może to oznaczać osłabienie, a nawet ośmieszenie niektórych sojuszników, w tym Polski i krajów bałtyckich.
Niemający doświadczenia w polityce Donald Trump będzie musiał podejmować trudne decyzje. Choćby w momencie, gdy w jakimś mało znanym opinii publicznej zakątku świata zaczną ginąć amerykańscy żołnierze, do tego w niezrozumiałym dla Ameryki konflikcie. Czy wycofać się i uznać swą przegraną stawiając kraj i jego obywateli na pierwszym miejscu, czy też wygrać za wszelką cenę jak sugerują niektórzy doradcy? Wbrew pozorom takich decyzji może być wiele. Stanęli przed podobnymi choćby Ronald Reagan i Bill Clinton, wybierając to pierwsze rozwiązanie.
Mamy jeszcze Chiny, które stają się głównym graczem na globalnej scenie, zarówno pod względem kapitałowym jak i militarnym. Kończy się krótki okres spokoju i globalnego dobrobytu po rozpadzie ZSRR i likwidacji Układu Warszawskiego.
Problemy, przed jakimi stanie przyszły gospodarz Białego Domu można wyliczać długo. Poza ekonomicznymi i militarnymi mamy przecież społeczne tarcia wewnątrz kraju, czy globalne, jak ocieplanie klimatu.
Nikt tak naprawdę nie wie, co przyniesie nam prezydentura Donalda Trumpa. Mamy czarne scenariusze mówiące o końcu kraju i świata, a jeśli nie, to na pewno o powrocie rasizmu, nacjonalizmu i dalszym ubożeniu najbiedniejszych. Są oczywiście też optymistyczne, zapowiadające renesans w wielu dziedzinach, odbudowę, rozkwit.
W swoim krótkim przemówieniu w noc wyborczą wspomniał o pomocy dla gorszych dzielnic wielkich miast, odbudowie infrastruktury, opiece dla weteranów, odbudowie gospodarki i współpracy z innymi krajami. Nie wspomniał już o swych kontrowersyjnych planach dotyczących imigracji i uchodźców.
Ponieważ nie jest tak mocno związany z partią republikańską, wiele osób ma nadzieję, iż będzie w stanie przełamać impas w Waszyngtonie i zmusić polityków obydwu partii do współpracy nad odkładanymi od lat projektami.
“Ameryka jest sfrustrowana Waszyngtonem i obietnicami bez pokrycia płynącymi z obydwu partii” – mówi były republikański reprezentant w Kongresie, Jack Kingston ze stanu Georgia – “Waszyngton tylko mówi o problemach i nic nie robi”.
Zanim i jeśli w ogóle dojdzie do jakichkolwiek prób wspólnego działania, obydwie partie czeka poważna reorganizacja. Zwycięstwo Donalda Trumpa poważnie osłabiło demokratów, którzy zbyt wielką nadzieję pokładali w demografii, słupkach sondażowych, poparciu prezydenta Obamy i wątpliwej taktyce. Hillary Clinton przegrała z kandydatem o najwyższym w historii wyborów USA negatywnym elektoracie, choć trzeba uczciwie przyznać, że sama też nie miała czym się pochwalić. Władze partii demokratycznej szukają źródła swych problemów i dopóki nie znajdą, nie ruszą do przodu.
Republikanie z kolei, mimo iż przejęli obydwie izby Kongresu i Biały Dom, co nie miało miejsca od dawna, też nie mogą być pewni gładkiej współpracy. Wśród zwolenników nowego prezydenta od dnia wyborów słychać żądania ustąpienia Paula Ryana z funkcji przewodniczącego Izby Reprezentantów. Z wieloma senatorami republikańskimi Trump najprawdopodobniej nie będzie chciał współpracować. Sam GOP jeszcze nie do końca wie, co zrobić z narzuconą przez Donalda Trumpa zmianą priorytetów, choćby ograniczeniem imigracji i wolnego handlu. Dla niektórych konserwatywnych polityków przekaz wyborców jest jasny – za bardzo zbliżyli się do lobbystów, zbytnio przyzwyczaili się do ciepłych posad, za mało przysłuchują się temu, co mówi ulica.
A ulica, głównie konserwatywna jej część mówi, że republikanie nie powinni do końca czuć się zwycięzcami.
“Narodziła się nowa partia!” – mówił dziennikarzom tuż po ogłoszeniu zwycięstwa Trumpa jeden z jego zwolenników na ulicy Nowego Jorku – “Partia ludzi dbających o Amerykę. Tu nie chodzi o demokratów lub republikanów. Tu w ogóle nie o to chodzi!”
Na podst.: theweek, theatlantic, fivethirtyeight, realclearpolitics, politico.com
Opr. Rafał Jurak