Jest za wcześnie, by przewidzieć, jakie konsekwencje przyniosą ostatnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie. Nieciekawych scenariuszy jest kilka i każdy jest wciąż realny, mimo zapowiedzi pokojowych rozwiązań. Nie jest jednak za wcześnie, by oceniać prowadzoną przez USA politykę w tamtej części świata, a także możliwości militarne poszczególnych krajów.
Śmierć gen. Soleimaniego, szefa irańskich elitarnych oddziałów Quds, wywołała na razie jeden, choć zmasowany atak na miejsca, w których przebywali amerykańscy żołnierze w Iraku. Niektórzy doszli do wniosku, że celowo były one nieskuteczne, by nie doprowadzić do eskalacji konfliktu. Biorąc pod uwagę, jak precyzyjny był atak rakietowy Iranu na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej, jest to wysoce prawdopodobne.
Wyobraźmy sobie jednak czarny scenariusz, w którym zabiegi polityczne okazują się mało skuteczne, a sytuacja wymyka się spod kontroli, co często w przeszłości miało miejsce. W najbliższym czasie możemy więc być świadkami jego częściowej realizacji.
Choćby ataków odwetowych przeciw celom USA ze strony Szyitów, którzy stanowią większość w Iraku i Iranie. Mogą uaktywnić się wspierane przez Iran bojówki w Libanie i Syrii oraz na całym Bliskim Wschodzie. Wiemy, że obecne są w USA i Europie, ale nigdy nie były aktywne. To też może się zmienić. Powiększy się istniejący w tamtym rejonie chaos, przemoc, upadną kolejne państwa, wybuchną następne konflikty. W dużym stopniu będzie to kontynuacja dwóch dekad błędnej polityki USA w regionie.
USA mogą szybko zostać wyrzucone z Iraku, gdzie obecnie jest tylko ok. 5,200 amerykańskich żołnierzy. Władze tego kraju już wstępnie zasygnalizowały takie życzenie, a Waszyngton nakazał swym obywatelom opuszczenie kraju, zamknął ambasadę i służby konsularne.
Czarny scenariusz
Ewentualny konflikt militarny ze współczesnym Iranem to czarny scenariusz, którego powinniśmy unikać za wszelką cenę. Nikt nie twierdzi, że Iran jest w stanie pokonać USA, ale Stany Zjednoczone mogą wyjść z takiego konfliktu na tyle osłabione, że o zaczepkę może pokusić się ktoś inny.
Walka z tym krajem powodowałaby wykorzystanie dostarczonych przez Chiny pocisków przeciw okrętom, min i artylerii przybrzeżnej do zamknięcia Cieśniny Hormuz, która jest korytarzem przesyłowym dla 20% światowych dostaw ropy. Ceny tego surowca na długi czas podniosłyby się kilkukrotnie, niszcząc gospodarkę światową i wzmacniając Rosję, której gospodarka i siła militarna w dużym stopniu opiera się na zysku ze sprzedaży ropy.
Odwetowe ataki Iranu na Izrael, a także na amerykańskie instalacje wojskowe w Iraku, spowodowałyby śmierć setek, a może tysięcy ludzi. Szyici w regionie, od Arabii Saudyjskiej po Pakistan, postrzegaliby konflikt z Iranem jako wojnę religijną. 2 miliony szyitów w Arabii Saudyjskiej, mieszkających w bogatej w ropę wschodnią prowincji, szyicka większość w Iraku i szyickie społeczności w Bahrajnie, Pakistanie i Turcji zwróciłyby się przeciwko nam i naszym sojusznikom, których – należy to podkreślić – jest coraz mniej.
Nastąpiłby wzrost liczby ataków terrorystycznych, w tym na ziemi amerykańskiej, oraz powszechny sabotaż produkcji ropy w Zatoce Perskiej. Hezbollah w południowym Libanie odnowiłby ataki na północny Izrael. Starcie z Iranem wywołałoby długi i pogłębiający się konflikt regionalny, który mógłby przyczynić się do zakończenia ery wpływów i siły USA. Miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, choć czasami politycy w Waszyngtonie sprawiają wrażenie, jakby z istnienia takich scenariuszy nie zdawali sobie sprawy.
Scenariusz lepszy, bo pokojowy
Prezydent Trump najpierw krytykował sposób prowadzenia bliskowschodniej polityki przez swego poprzednika i burzył wszelkie jego dokonania, po czym zaczął postępować podobnie, odbudowując w ten sam sposób to, co zostało wcześniej zniszczone.
Zaczął jednak od zastraszania, od przesadnej retoryki machismo wobec Iranu. Zakończył spokojnie, ciesząc się z zażegnania ryzyka konfliktu i zapowiadając sankcje i negocjacje.
W ciągu zaledwie 24 godzin Donald Trump przeszedł od groźby zniszczenia Iranu i zbombardowania jego obiektów kulturalnych - posunięcia powszechnie uważanego za zbrodnię wojenną i potępionego nawet przez republikanów - do wygłoszenia spokojnego przemówienia o nałożeniu sankcji gospodarczych na kraj, namawiając do stworzenia nowej umowy nuklearnej i wzywając międzynarodowe instytucje, w tym NATO, do większego zaangażowania na Bliskim Wschodzie.
„To, że mamy tak wspaniałe wojsko i sprzęt… nie oznacza, że musimy z niego korzystać” - powiedział Trump w przemówieniu telewizyjnym w środę. Zabrzmiało to niemal jak wyznanie przedstawiciela poprzedniej administracji.
Dla wielu osób było to już klasyczne, przewidywalne ostatnio zachowanie prezydenta: rozgrzać atmosferę, a następnie wycofać się w pojednawczym tonie. Tak było w przypadku Chin, Korei Północnej, a teraz Iranu, który był kolejnym przykładem zachowania, gdzie administracja działa odważnie, prowokuje sytuację, a następnie domaga się uznania za zażegnanie kryzysu.
„Prezydent z trudem uniknął dziś niepotrzebnej wojny” - powiedziała Wendy Sherman, była podsekretarz stanu za czasów poprzedniej administracji i główny negocjator porozumienia nuklearnego z Iranem ze strony USA - „Prezydent jest zarówno podpalaczem, jak i strażakiem. Podłożył ogień, kiedy wycofał USA z międzynarodowej umowy nuklearnej z Iranem, następnie postanowił zabić Qassema Soleimaniego, a teraz chce zostać strażakiem i powiedzieć: „Zagasiłem to wszystko. To była wina Obamy.”
Donald Trump zakończył swoje przemówienie sygnalizując politykę otwartych ramion i używając łagodniejszego tonu – „Stany Zjednoczone są gotowe żyć pokojowo ze wszystkimi, którzy się go domagają”.
A może chodzi o wybory?
Nad tym też należy spokojnie się zastanowić, choć to tylko teoria, bo sytuacja jest niemal identyczna jak w scenariuszu popularnego w latach 90. filmu pt. „Wag the Dog”, w którym Robert DeNiro i Dustin Hoffman wymyślają zagraniczny konflikt zbrojny, by odwrócić uwagę społeczeństwa od krajowych problemów prezydenta.
Przecież kilka dni po zabiciu generała Soleimani sztab wyborczy Donalda Trumpa zamieścił na Facebooku około 800 różnych reklam chwalących działania prezydenta i śmierć irańskiego wojskowego, mówiących o tym, że „irański generał Qassem Soleimani nie jest już zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych ani dla reszty świata”.
Chwilę po ich opublikowania Iran wystrzelił 12 pocisków w stronę amerykańskich baz w Iraku, więc pomimo treści facebookowych reklam, świat wcale nie stał się bezpieczniejszy.
Teoria, iż zespół z Białego Domu traktował zabicie najważniejszego irańskiego przywódcy wojskowego jako część akcji wyborczej pojawia się coraz częściej. Zwłaszcza po kongresowych przesłuchaniach, z których wynikało jasno, iż nikt do końca nie potrafi uzasadnić tej decyzji, wskazać dowodów na przygotowania ataku na USA i amerykańskich obywateli, etc.
Konflikt z Iranem połączył stojących po przeciwnych stronach polityków demokratycznych i republikańskich. W żadnej sprawie demokraci nieustannie krytykujący działania Trumpa nie mieli tylu sojuszników wśród republikanów, co w wyrażanych opiniach na temat briefingu w sprawie Iranu. Zgodnie twierdzą, że nic nie można się było z niego dowiedzieć.
Republikański senator Mike Lee z Utah, nazwał to najgorszym briefingiem informacyjnym, w jakim kiedykolwiek uczestniczył. Podobno przedstawiciele rządu zapytani przez senatorów, w jaki sposób prezydent w razie eskalacji konfliktu ma zamiar zwrócić się do Kongresu o autoryzację dla akcji militarnej usłyszeli: „Coś wymyślimy”.
Czy jesteśmy w stanie wygrać wojnę?
Historycy wojskowości uważają, że dla amerykańskich sił zbrojnych punktem zwrotnym był Wietnam. Stany Zjednoczone na początku konfliktu w południowo-wschodniej Azji jawiły się jako niepokonane. Po porażce w Wietnamie odbudowały swą potęgę militarną. Jednak przywódcy polityczni nie wyciągnęli odpowiednich wniosków z kosztownej interwencji i wkrótce porażki oraz okupione wysoką ceną wygrane zaczęły pojawiać się częściej, niż dotychczasowe, zdecydowane zwycięstwa.
Od czasu Wietnamu, Ameryka zaangażowała się w dziesiątki różnych konfliktów, z których tylko dwa można tak naprawdę uznać za bezsprzeczne, zdecydowane zwycięstwa. Pierwszym było usunięcie wojsk Saddama Husseina z Kuwejtu w 1991 roku. Drugim zbombardowanie Serbii, co zmusiło ten kraj do negocjacji w 1995 roku. Ostatnie działania wojskowe na Bliskim Wschodzie i Afryce za zwycięstwa trudno jest uznać, bo zamieniły się w podjazdowe bitwy, które nie dość, że nie doprowadziły do trwałego zakorzenienia tam demokracji, to pośrednio spowodowały powstanie Państwa Islamskiego, które przez długi czas stanowiło poważne zagrożenie dla pokoju.
Pytanie wydaje się więc uzasadnione, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy coraz więcej krajów próbuje sięgać po technologię atomową, Rosja snuje intrygi, a Chiny inwestują miliardy w uzbrojenie.
Wojny prowadzone w przyszłości przez USA, nie biorąc pod uwagę innych potęg światowych, będą w większości długotrwałe, niezbyt intensywne i bez wyraźnej przewagi. Tak przynajmniej uważają eksperci wojskowi, strategowie, historycy oraz byli pracownicy rządowi. Amerykanów będzie musiało zadowolić coś podobnego do zwycięstwa, będą też musieli zaakceptować odmienny przebieg konfliktów zbrojnych.
Dla kraju posiadającego najpotężniejsze siły zbrojne na świecie zaakceptowanie takiej sytuacji może być absurdalne i odebrane przez innych jako strach lub uległość. Przecież amerykańska armia ma zasięg globalny, dominuje technologicznie i ma potencjalnie największą siłę zniszczenia. Teoretycznie jesteśmy w stanie sparaliżować lub zniszczyć każdego wroga. Jednak wojny, w jakich USA biorą teraz udział, wyglądają inaczej. Najnowocześniejsza i najsilniejsza broń znaczy mniej, niż kreatywne, trzeźwe myślenie. Naloty z powietrza, ataki dronów, a także rozbudowany system elektronicznego podsłuchu nie przyniosły zwycięstwa nad Talibami, czy wojownikami ISIS. Mimo technologicznej przewagi amerykańskie wojsko nie znalazło jeszcze sposobu na unieszkodliwienie improwizowanych, przydrożnych ładunków wybuchowych, będących najbardziej śmiercionośna bronią, z jaką spotkali się dotąd amerykańscy żołnierze na polu walki.
Na razie ciągłe zaangażowanie w konflikty na Bliskim Wschodzie nie prowadzi do pokoju. Tak jak Rzym przed dwoma tysiącami lat doszedł w końcu do wniosku, że najlepszym sposobem zagwarantowania bezpieczeństwa imperium jest zostawienie w spokoju plemion germańskich, tak Stany Zjednoczone będą być może musiały dojść do podobnych wniosków w tamtej części świata. Wciąż nękany przeciwnik jednoczy się przeciw nam.
Jeśli chodzi o Iran, to ma on armię potężną i w miarę dobrze wyposażoną, głównie w rosyjski sprzęt i broń. Mimo wszystko w razie poważnego konfliktu armia amerykańska będzie dominować. Zginą jednak setki tysięcy ludzi i wyrośnie nowe pokolenie nienawidzące jeszcze bardziej Ameryki. W razie konfliktu w tamtym regionie, USA będą musiały bardzo poważnie zastanowić się nad konsekwencjami.
Mimo eskalacji zbrojeń i rosnącego napięcia warto jednak, dla otuchy chociażby, pamiętać o słowach wypowiedzianych przez byłego sekretarza obrony USA, Ashtona Cartera, który powiedział, że „miną dekady, powtarzam, dekady, zanim jakikolwiek kraj zbuduje potęgę militarną podobną do amerykańskiej”.
Oby nikt z nas nie musiał przekonać się, że miał rację. Dobrze byłoby również, gdybyśmy mniej polegali na swych technologiach i sile rażenia, a więcej na kreatywnym myśleniu i dobrej strategii.
Na podst. politico, salon, theintercept, theweek, Newsweek, vice,
opr. Rafał Jurak