----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Gdy upadł Związek Radziecki, a tym samym zakończyła się "zimna wojna", wiele osób zaczęło zadawać pytania dotyczące dalszego funkcjonowania Paktu Północnoatlantyckiego i jego misji. W Stanach Zjednoczonych pojawiły się głosy mówiące, iż dalsze członkostwo tego kraju w NATO jest niepotrzebne i zbyt kosztowne. Rzadko jednak dyskusje na ten temat prowadzone były na forum publicznym. Do czasu niedawnej wypowiedzi kandydata do Białego Domu, Donalda Trumpa, który stwierdził podczas jednego z wieców przedwyborczych, iż Pakt jest przestarzały i niepotrzebny. Wywołało to gwałtowną reakcję w większości krajów członkowskich, zwłaszcza w USA.

Po niedawnym spotkaniu Baracka Obamy z Sekretarzem Paktu, Jensem Stoltenbergiem, żaden z nich nie nawiązał do tej wypowiedzi, wyraźnie było jednak widać, że ciążyła ona na atmosferze spotkania. Podobnie jak wcześniejsze słowa samego Obamy, iż wiele krajów członkowskich, to "pasażerowie na gapę", korzystający z potęgi militarnej USA i jej finansowego wkładu w struktury organizacji.

W okresie ostatnich 25 lat kolejne administracje USA i rządy większości europejskich państw należących do Paktu doprowadziły do zachwiania militarnej równowagi wśród członków NATO. W niektórych przypadkach wynikało to z rozbieżności poglądów politycznych sojuszników w czasach postradzieckich, w innych z problemów budżetowych nękających Europę, czasami był to wyłącznie wynik zaniedbania i słabego przywództwa.

Niezależnie od powodów, Sojusz Północnoatlantycki przeżywa poważny kryzys, do tego w momencie największego zagrożenia bezpieczeństwa światowego od czasów upadku ZSRR. Jednym z symptomów jest niemożność wypełnienia przez większość z 28 państw członkowskich głównego zobowiązania wynikających z traktatu. Chodzi o wydatki militarne, które powinny stanowić co najmniej 2 procent produktu krajowego.

Dane z 2015 r. wskazują, że robi to jedynie 5 krajów członkowskich - Stany Zjednoczone, Grecja, Wielka Brytania, Polska i Estonia. Właściwie USA wydają znacznie więcej, bo ponad 3.5 proc. swego GDP. Biorąc pod uwagę wielkość amerykańskiej gospodarki stanowi to większość funduszy operacyjnych NATO.

Kolejny problem to rodzaj wydatków. Większość krajów członkowskich przeznacza te pieniądze na utrzymanie i zatrudnianie żołnierzy oraz obsługę, zamiast na niezbędny w prowadzeniu działań wojennych w XXI wieku sprzęt - drony, okręty, systemy antyrakietowe.

W Pakcie pojawiła się również biurokracja. Jest bardzo kosztowna i spowalnia wszelkie procesy. Oficjalna strona internetowa NATO wymienia około 50 różnych agencji cywilnych i biur obsługujących Sojusz. Konsolidacja militarnych i cywilnych jednostek pozwoliłaby na zmniejszenie liczebności personelu nawet o 20 proc. i uwolnienie sporych funduszy. Przyspieszyłaby również możliwość ewentualnych działań bojowych. W ubiegłym roku gen. Philip Breedlove otrzymał większe uprawnienia dotyczące mobilizacji wojsk układu bez konieczności angażowania się w czasochłonny proces uzyskiwania kolejnych na to zezwoleń. To niewątpliwie poprawa, ale jak zauważają specjaliści, jego uprawnienia w niczym nie przypominają tych, które posiadali jego poprzednicy w okresie zimnej wojny.

NATO musi również poprawić zdolność reagowania na tzw. ataki hybrydowe, przykładem mogą być prowadzone przez Rosję na terenie Ukrainy, gdzie połączono obecność militarną z destabilizacją polityczną, propagandą i działaniami hakerów. Sojusz jest to w stanie uczynić, choćby wykorzystując w pełni powstały niedawno w Estonii Cyber Defense Centre. Na razie jednak robi w tym kierunku niewiele.

Biorąc to wszystko pod uwagę, wciąż jednak trudno się zgodzić ze stwierdzeniem, iż Sojusz Północnoatlantycki jest niepotrzebny. Mimo nierównego rozkładu sił i wydatków, czy nękających go problemów wewnętrznych, jest on silną i mobilną, wielowarstwową organizacją militarną, która nie tylko stanowi gwarant bezpieczeństwa dla krajów członkowskich, jest w stanie powstrzymać nową falę ekspansjonizmu rosyjskiego, rosnącą potęgę Chin, ale też najlepiej zabezpiecza międzynarodowe interesy USA.

NATO powstało w 1949 r. jako sojusz obronny, którego głównym celem było zabezpieczenie państw członkowskich przed ewentualnym atakiem ZSRR. Przez wiele lat kolejne rządy Stanów Zjednoczonych przeznaczały miliardy dolarów na zbrojenia, utrzymywały ponad 400 tysięcy swych żołnierzy w Europie i w razie potrzeby gotowe były do użycia broni nuklearnej.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego, a tym samym Układu Warszawskiego, wydatki NATO zmniejszyły się, podobnie liczebność amerykańskich wojsk w Europie. Wielu wierzyło, iż kontakty z Rosją zamienią się w formę partnerskiej współpracy. W 2002 r. powstała nawet rada NATO-Rosja, która miała ten proces nadzorować. Dokonano wzajemnej kontroli zbrojeń, współpracowano w Afganistanie, a w 2007 r. Władimir Putin wziął udział w obradach NATO w Bukareszcie.

Stosunki nie były jednak ciepłe, najwyżej letnie, głównie za sprawą imperialnych aspiracji prezydenta Rosji, który uznał że należy przywrócić dominację kraju w regionie. Zaczęło się od zmasowanego cyberataku na Estonię, później doszło do przejęcia części terytorium Gruzji, następnie aneksji Krymu i działań na terenie Ukrainy. Doszło do poważnego ochłodzenia w kontaktach partnerskich. Ich dalsze zaostrzenie było wynikiem obaw, że Rosja może zastosować podobną taktykę wobec niewielkich państw członkowskich NATO, z którymi sąsiaduje, a także wzmocnienia instalacji militarnych na granicy z Sojuszem, kontrowersyjnych działań w Syrii i powtarzających się prowokacji ze strony rosyjskich okrętów i myśliwców.

Wszystkie te działania potraktowano jako powrót zagrożenia. Czy jednak słusznie?

NATO kontra Rosja

Na początku czerwca br. w mediach wielu krajów pojawił się szereg raportów mówiących, że siły rosyjskie mogłyby w ciągu zaledwie pięciu dni pokonać siły Paktu Północnoatlantyckiego i podbić kraje bałtyckie - Estonię, Łotwę, Litwę, a nawet Polskę. Pojawia się pytanie, czy dzisiejsza Rosja, będąca cieniem swej dawnej potęgi, mogłaby tego faktycznie dokonać? Jak zawsze, odpowiedź na takie pytanie jest dość skomplikowana.

Raport dla Kongresu potwierdza te spostrzeżenia i przyznaje, iż 11 batalionów wyposażonych w większości w lekką broń i znajdujących się na wyposażeniu 3 niewielkich krajów bałtyckich, nie byłoby w stanie powstrzymać szybkiego ataku stacjonujących w tamtym regionie 46 batalionów rosyjskich dysponujących m.in. czołgami, rakietami, artylerią i helikopterami bojowymi. Scenariusze bojowe mówią, że w celu osiągnięcia zdecydowanej przewagi nad przeciwnikiem stosunek sił musi wynosić co najmniej 3 do 1. W tej chwili w rejonie bałtyckim wynosi on mniej, niż 1 do 4 na korzyść Rosji, nie biorąc nawet pod uwagę nagromadzenia ciężkiego sprzętu. NATO mogłoby szybko przerzucić w ten rejon 8 dodatkowych batalionów, z czego siedem stanowiłoby wojsko amerykańskie, wciąż jednak lekko wyposażonych. Stosunek sił wciąż jednak przemawiałby na korzyść Rosji. Do tego walki toczyłyby się rejonie łatwym do zaopatrzenia przez siły przeciwnika. 

Jest jednak druga strona medalu. Przez wiele lat Rosja korzystała z odziedziczonych po Związku Radzieckim sił zbrojnych. Większość jednostek stacjonowało tam, gdzie są dziś. W większości wciąż podobnie wyposażonych. Przez dwie dekady kraj ten przeżywał ekonomiczna stagnację, wynikiem czego było ograniczenie wydatków wojskowych. Stary sprzęt niszczał, nowego nie przybywało. Kilka lat temu Rosja pokonała kryzys i rozpoczęła realizację ambitnego planu modernizacji swej armii. Jej liczebność miała być ograniczona do miliona, zwiększone miały być nakłady na sprzęt i wynagrodzenie, co miało przyciągnąć do zawodowej armii bardziej wartościowych dowódców i rekrutów. Kosztem 720 miliardów dolarów do roku 2020 miało być wymienione 70 proc. sprzętu. Program ten nie został nigdy zrealizowany. Zaledwie dwa lata później w wyniku spadających cen ropy i zachodnich sankcji gospodarka Rosji znów zaczęła się chwiać. Zamówienia na sprzęt zostały w większości wstrzymane, w tym na nowoczesne czołgi T-14 i nowej generacji myśliwce, z których tylko niewielka część trafi do eksploatacji.

Nawet rosyjscy dowódcy nie ukrywają, że wiele do życzenia pozostawia szkolenie żołnierzy. Rosyjskie wojska w Czeczenii wypadły gorzej, niż się spodziewano, polegając wyłącznie na zmasowanej sile ognia, która miała obrócić przeciwnika w pył. W 2008 r. wojska lądowe w Gruzji bardzo powoli posuwały się w głąb, w szybszym ataku przeszkadzał właśnie brak wyszkolenia, stary sprzęt i złe planowanie.

Ostatnie działania na Krymie i Ukrainie nazwano "wojną hybrydową", w której obok wojska udział brały oddziały paramilitarne, ale według wielu ekspertów Moskwy po prostu nie było stać na otwarty konflikt i tradycyjny atak, więc musiała improwizować. Powstało nawet alternatywne określenie "wojny hybrydowej" - tania wojna.

Gwałtowny atak wzdłuż własnej granicy dałby chwilową przewagę Rosji, ale w razie rozwinięcia się ewentualnego, hipotetycznego konfliktu, rosyjskie siły nie miałyby szans z NATO. Zarówno gdy chodzi o wyposażenie, nowoczesność sprzętu i ilość.

Żołnierzy NATO jest ponad 3,5 miliona - 4.5 razy więcej niż rosyjskich. 

2,8 tys. rosyjskich czołgów kontra 10 tysięcy na wyposażeniu Paktu.

Prawie 6 tysięcy samolotów NATO i zaledwie 1.3 tys. rosyjskich.

300 natowskich okrętów kontra 33 rosyjskie.

Rosja ma mniej sprzętu i w dodatku jest on wysłużony, choć jest sprawdzony w boju.

NATO wydaje na zbrojenia prawie 15 razy więcej niż Rosja.

Do tego problemem Kremla jest brak sojuszników. Armia rosyjska jest dziś samotna, choć w razie czego prawdopodobnie mogłaby liczyć na Białoruś.

W razie konfliktu NATO w końcu zwyciężyłoby. Jednak problem tkwi gdzie indziej. W potencjale nuklearnym tego kraju. Mało kto ma wątpliwości, że w obliczu strat i potencjalnej przegranej w konwencjonalnej wojnie kraj ten zdecydowałby się na użycie głowic nuklearnych.

NATO jest więc potrzebne, by nie dopuścić do jakiegokolwiek konfliktu, który może przerodzić się w wojnę globalną. Ale musi to zrobić nie z obawy przed potęgą Rosji, ale wykorzystując swoją własną przewagę. Jeśli władze w Moskwie zrozumieją, że NATO zawsze stanie w obronie nawet najmniejszych państw członkowskich u jej granic, wówczas ryzyko wybuchu poważniejszego konfliktu jest minimalne. Taki atak nie przyniesie jej żadnych korzyści, a straty mogą być wielkie. Zrobić to może jednak zjednoczone i współpracujące ze sobą NATO.

Pomysły odłączenia się USA od Paktu są tak stare, jak sam sojusz. Zawsze byli i są tacy, którzy uważają to za zbyt duże obciążenie finansowe. Albo ograniczenie w działaniach militarnych. NATO potrzebne jest jednak Stanom Zjednoczonym w równym stopniu, jak potęga USA potrzebna jest pozostałym sojusznikom i partnerom. Utrzymuje jak dotąd ewentualne zagrożenia z dala od granic, pozwala na działania w różnych rejonach świata i zabezpiecza międzynarodowe interesy kraju. Cena jest wysoka, ale alternatywą jest samotna realizacja wszystkich założeń sojuszu, bo nawet w razie rozpadu tej organizacji zagrożenia pozostaną takie same. Najważniejsze, co Sojusz musi zrobić, to uporządkować swe działania i współpracę.

Na podst. theweek.com, bloomberg.com, the-american-interest.com, international institute for startegic studies, theguardian.com,

opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor