18 października 2018

Udostępnij znajomym:

Zabójstwo dziennikarza, Jamala Khashoggi, przez saudyjskie służby wywiadowcze na terenie własnej placówki konsularnej na terenie Turcji wydawałoby się wystarczającym powodem do gwałtownej reakcji ze strony Waszyngtonu. Co najmniej ostrej nagany. Trudno bowiem wyobrazić sobie bardziej rażące naruszenie norm dyplomatycznych. Zwłaszcza, że Khashoggi był rezydentem USA i pisał dla amerykańskiej gazety, The Washington Post. Wciąż jednak czekamy na jakiekolwiek, zdecydowane działanie Białego Domu w tej sprawie.

Po dwóch latach prezydentury wiemy już, że Donald Trump nie lubi okazywać słabości i braku zdecydowania. Obserwując rozwój wydarzeń wiele osób może więc zadać pytanie, czemu pozwala Saudyjczykom na prowadzenie własnej narracji w sprawie tego wydarzenia. Jeśli uda im się z obecnego zamieszania wyjść obronną ręką, to będzie to równoznaczne z przyznaniem przez władze USA, że w przyszłości upiecze im się wszystko.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że taki właśnie przekaz administracja w Waszyngtonie wysyła w świat. Początkowo Trump obawiał się, że ewentualne sankcje, o których po upublicznieniu domniemanego morderstwa zaczęto otwarcie mówić, postawią pod znakiem zapytania sprzedaż amerykańskiej broni i sprzętu wojskowego do tego kraju. Później mowa była o roli Arabii Saudyjskiej w regionie i ograniczaniu zapędów Iranu.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że prezydent Trump nie jest pod tym względem wyjątkiem. Istnieje bowiem długa tradycja amerykańskiej uległości wobec saudyjskiego królestwa. Po atakach 11 września ówczesny prezydent, George W. Bush nie zerwał dobrych kontaktów z tym krajem, mimo że większość terrorystów była jego obywatelami. Barack Obama też nigdy nie skrytykował tego kraju, choć na wiele sposobów wspierał on działalność ISIS w tamtym rejonie świata. Jeśli popatrzymy wstecz, to okazuje się, że przez całe dziesięciolecia Saudyjczycy umiejętnie poruszali się w zmieniającym się świecie i zawsze potrafili łagodzić nastroje w Waszyngtonie.

Tym razem może im się nie udać, gdyż coraz więcej wskazuje na to, że w placówce konsularnej w Turcji doszło do zaplanowanego morderstwa połączonego z ćwiartowaniem zwłok. Choć w przedstawionej przez tureckie służby specjalne wersji wydarzeń istnieje wiele luk i na razie nie ma pewności co do żadnego z elementów, to z braku jakichkolwiek innych informacji musimy polegać a posiadanych. Na nagraniach wideo sprzed konsulatu zidentyfikowano co najmniej 15 agentów saudyjskich wchodzących do placówki tuż przed przybyciem tam dwa tygodnie temu Jamala Khashoggi. Najprawdopodobniej do zabójstwa doszło w pokoju jednego z wysokich urzędników. Mężczyźnie obcięto palce u rąk, głowę, następnie poćwiartowano. Gdy wspomniany urzędnik zaczął oponować usłyszał podobno, że jeśli się nie uspokoi, to podobny los czeka go po powrocie do kraju. Na miejsce wezwano specjalistę, który pomógł w pozbyciu się ciała. Obecnym w pokoju mężczyznom polecił dla ukojenia nerwów i radzenia sobie z widokiem słuchanie muzyki w słuchawkach. Tak w bardzo wielkim skrócie wygląda zapis dźwiękowy wydarzeń w konsulacie przekazany przez tureckie władze, choć samych nagrań do czwartku, czyli dnia powstawania tego tekstu, nie opublikowano. Według niejasnych informacji miały one pochodzić z zegarka samego zamordowanego, którym był Apple Watch podłączony do telefonu znajdującego się w samochodzie.

Ujawnienie tych informacji zbiegło się w czasie ze spotkaniem sekretarza stanu USA, Mike`a Pompeo, z władzami Arabii Saudyjskiej. Wyglądało to trochę tak, jakby Turcja dawała Stanom Zjednoczonym do zrozumienia, by nie próbowały tuszować sprawy i na poważnie zajęły się tematem. Amerykańskie służby specjalne są niemal przekonane, że za morderstwem dziennikarza stoją Saudyjczycy, działać w tej sprawie chce Kongres, jedynie Biały Dom wciąż się waha. Coraz więcej osób zadaje sobie na głos pytania: Skąd tak silne więzi USA i Arabii Saudyjskiej? Po co nam ten sojusz? Czy nie nadszedł przypadkiem moment, by na nowo przyjrzeć się kontaktom obydwu krajów? Niektórzy mówią otwarcie, że sojusz ten należy zerwać, bo Arabia Saudyjska nie jest przyjazna ani demokracji, ani wolności, ani prawu.

 

Nieco historii

Na początku XX wieku, gdy Europa przeżywała własne problemy i wiele światowych imperiów rozpadało się, stworzone zostały podstawy współczesnego królestwa Arabii Saudyjskiej, gdzie w wyniku porozumienia między Domem Saudów i duchownymi powstały struktury dzisiejszego państwa. Saudowie uzyskali władzę polityczną, duchowni religijną, z tym że ta pierwsza była w dużym stopniu uzależniona od drugiej. Już w momencie tworzenia system był przestarzały i trochę przypominał dawne czasy ze Starego Kontynentu, gdy państwa chrześcijańskie uzależnione były od papieża. Mimo wszystko system zadziałał, ale wyłącznie dzięki odkryciu największych i najłatwiej dostępnych złóż ropy naftowej na świecie, co pozwoliło na kupienie sobie przychylności społeczeństwa i państw zachodnich.

Saudowie to jeden z najpotężniejszych rodów na świecie. Choć kraj w obecnej formie ma krótką historię, to kontrolują oni jedną piątą światowych zasobów ropy, a jedna ich decyzja wystarczy, by podnieść - lub obniżyć - ceny paliwa na całym globie. Mają miliardy na koncie, niezliczone pałace oraz bardzo rozłożyste drzewo genealogiczne. Cała rodzina liczy, według różnych szacunków, od 25 do przeszło 30 tysięcy osób. Wszyscy otrzymują comiesięczne renty wypłacane z państwowego skarbca oraz specjalne dodatki, m.in. na wesela i budowę pałaców. Prawdziwe znaczenie i wpływy posiada jednak jedynie grupa około dwóch tysięcy książąt królewskich - tych z najbardziej błękitną krwią. To oni zajmują najważniejsze stanowiska w rządzie, kontrolują lwią część gospodarki i kierują niemal każdym sektorem administracji.

Tak więc ropa naftowa sprawiła, że system funkcjonuje - rządząca krajem rodzina Saudów bogaci się, a klerycy eksportują brutalną, ekstremistyczną wersję islamu na cały świat. W rezultacie większość porywaczy z 11 września była Saudyjczykami, co bardzo niepokoiło administrację Busha, ale dominująca rola Arabii Saudyjskiej na Bliskim Wschodzie zadecydowała, że przyjazne stosunki zostały utrzymane. W kolejnych latach znaczenie tego kraju w planach USA zmalało. Głównie za sprawą niepowodzeń w Iraku i Afganistanie, a także zwiększającym się wydobyciem ropy naftowej przez USA i Kanadę po 2009 r. Sojusz w dalszym ciągu miał się jednak dobrze. Do tego stopnia, że prowadzona od kilku lat przez Arabię Saudyjską brutalna wojna w Jemenie odbywa się przy wsparciu USA, choć nie ma ona dla naszego kraju żadnych korzyści. Saudyjczycy rekrutują, zbroją i posyłają tam do walki bojowników Al Kaidy, z którą USA przecież aktywie walczą. Sama wojna w ogóle nie służy interesom Ameryki, a nasze wsparcie dla niej zainicjował Barack Obama starając się uspokoić Saudyjczyków, obawiających się odrodzenia przyjaźni Stanów Zjednoczonych z Iranem po podpisaniu układu nuklearnego z tym krajem.

W 2017 r. do władzy doszedł książę Mohammad bin Salman, który sprawiał wrażenie liberalnego reformatora ograniczającego rolę kleryków. Zorganizował kilka koncertów, złagodził kilka praw dotyczących kobiet i przeprowadził wielką akcję lobbingową w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie stało się jasne, że jest on bezwzględnym dyktatorem, który od początku swej władzy czynnie likwiduje wszelkie przejawy nieposłuszeństwa. Jego przeciwnicy są aresztowani, torturowani, a także znikają bez śladu. Z powiązanego z rządem saudyjskim konta na Twitterze wysłane został ostrzeżenie wobec Kanady. Za krytykę serii aresztowań i naruszeń praw człowieka zagrożono Toronto atakiem w stylu 9/11. Po kilku dniach wpis zniknął i sprawa ucichła, zwłaszcza, że rząd saudyjski przekonywał, iż doszło do pomyłki.

Sprawę morderstwa dziennikarza, Jamala Khashoggi, Saudyjczycy początkowo zignorowali. Gdy zaczęły pojawiać się nawoływania do wprowadzenia kar, może nawet sankcji, zagrozili przykręceniem kurka z ropą naftową i wywołaniem recesji w gospodarce światowej.

Gdyby w podobny sposób postępował potężny przeciwnik USA, taki jak Rosja czy Korea Północna, wówczas wstrzemięźliwość Waszyngtonu byłaby zrozumiała. Chodziłoby o uniknięcie eskalacji konfliktu. W przypadku ważnego sojusznika stawiającego takie warunki wspólnemu wrogowi również obyłoby się bez gróźb i konsekwencji, sprawę by najprawdopodobniej zatuszowano.

Ale Arabia Saudyjska nie jest ani potężnym wrogiem, ani ważnym sojusznikiem. To klient, zależny od amerykańskiej technologii i wpływów. Gdyby USA przestała sprzedawać broń do Arabii Saudyjskiej, to przejście na systemy rosyjskie lub chińskie byłoby na obecnym etapie niemożliwe. Tamtejsza armia wyposażona jest w amerykańskie systemy, które nie współdziałają z innymi. Tak naprawdę, to Arabia Saudyjska płaci USA za broń, opiekę i przyjaźń. Biorąc to wszystko pod uwagę wydawać by się mogło, iż Stany Zjednoczone powinny mieć znacznie większy wpływ na zachowanie rodziny królewskiej.

Zamiast tego Arabia Saudyjska często wysyła negatywne sygnały w kierunku USA, choćby grożąc odcięciem dostaw ropy naftowej. Wiedzą, że to dobry straszak, bo skuteczny. Okazał się takim w 1973 r. po zwycięstwie Izraela w wojnie Jom Kippur. A także odwrotnie, w 1986 r. na prośbę USA zwiększając wydobycie tego surowca Arabia Saudyjska pomogła w rozpadzie Związku Radzieckiego.

Czasy się jednak zmieniły i USA nie są już zależne od saudyjskiej ropy, właściwie od żadnego kraju Zatoki Perskiej ją produkującego. Mało tego, gdyby Arabia Saudyjska doprowadziła do wzrostu cen surowca, przyczyniłaby się do wzrostu znaczenia Iranu, swego wroga, z którym inne kraje zaczęłyby podpisywać kontrakty. Światowa recesja spowodowałaby z kolei zmniejszenie popytu, czym tylko zmniejszyłaby własne zyski w przyszłości, a na to nie może sobie aktualnie pozwolić, gdyż sama wojna w Jemenie kosztuje miliardy dolarów miesięcznie.

Wydaje się więc dziwne, iż Stany Zjednoczone wciąż traktują ten kraj tak wyjątkowo. Być może ma na to wpływ jakiś plan Waszyngtonu dotyczący Bliskiego Wschodu, a może planowane inwestycje saudyjskie w USA. Mimo wszystko Biały Dom nie powinien ociągać się z wyrażeniem zdecydowanej krytyki pod adresem Arabii Saudyjskiej, jeśli morderstwo dziennikarza zostanie potwierdzone. USA ma w arsenale wiele środków na upomnienie rodziny Saudów i powinny z tego skorzystać. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy obecnej administracji i polityki Donalda Trumpa uważają, że nadszedł czas, by Stany Zjednoczone wykorzystały okazję i zerwały bliskie więzi z krajem, z którym łączy je coraz mniej i z którym sojusz już dawno przestał służyć amerykańskim interesom.

Na podst.: theweek, theatlantic, wp.pl, nytimes, washingtonpost, theamericanconservative

Opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor