Wtorkowe przemówienie prezydenta było dokładnie tym, czym orędzia o stanie państwa są od lat. Podkreśleniem własnych osiągnięć i ogólnym przedstawieniem planów na przyszłość przerywanych kilkoma anegdotami nawiązującymi do zaproszonych do Waszyngtonu gości. Wypadło dużo lepiej, niż spodziewali się polityczni przeciwnicy prezydenta, nie na tyle jednak, by w znaczący sposób wpłynęło na popularność gospodarza Białego Domu w sondażach. Podobnie jak w latach poprzednich, okazało się raczej politycznym wiecem, niż dorocznym sprawozdaniem i próbą dialogu z Kongresem.
Zgodnie z oczekiwaniami nie zabrakło wielokrotnego podkreślania ekonomicznych osiągnięć obecnej administracji i związanego z tym optymizmu na przyszłość, ale również ostrzeżeń przed zagrożeniami, do których prezydent zaliczył gangi, narkotyki, niebezpiecznych imigrantów mieszkających nielegalnie w USA, czy wrogie Stanom Zjednoczonym reżimy. Wśród nich znalazła się Korea Północna wyposażona w nuklearne pociski balistyczne, mogąca już wkrótce zagrozić Ameryce.
"Stany Zjednoczone są narodem wrażliwym na krzywdę innych, jesteśmy dumni, że robimy więcej niż jakikolwiek inny kraj, aby pomóc potrzebującym, cierpiącym i pokrzywdzonym na całym świecie" - powiedział Trump. "Ale jako prezydent Stanów Zjednoczonych, bardziej oddany i wrażliwy jestem w stosunku do potrzeb amerykańskich dzieci i amerykańskich robotników.”
Prezydent wielokrotnie podkreślał, że na pierwszym miejscu stawia potrzeby mieszkańców USA. Nie wszystkich jednak - wskazywali niektórzy komentatorzy – zbyt wiele miejca poświęcone było najbardziej dzielącym nas tematom z wyraźnym wskazaniem kto ma rację. Niedosyt odczuwają osoby zainteresowane polityką zagraniczną. Przemówienie nie rozwiało wątpliwości co do strategii przyjętej przez obecną administrację, jej priorytetów i założeń.
Poza tym było poprawnie napisane, prezydent zrealizował plan nie zbaczając z tematu i trzymając się scenariusza. Przez członków jego własnej partii, zgodnie z oczekiwaniami, zostało odebrane dobrze. Wśród opozycji, co było do przewidzenia, mnożyły się głosy krytyki. Nic w tym nadzwyczajnego, tak jest od wielu lat, a dokładnie od momentu, gdy State of The Union, czyli raport o stanie państwa, zamieniony został w okazję do promowania własnych osiągnięć i w motywowane politycznie przemówienie, którego głównym celem jest zdobycie popularności wśród potencjalnych wyborców. Z upływem lat z rzeczowego sprawozdania skierowanego do członków Kongresu, styczniowe wystąpienia głowy państwa zamieniły się w dobrze przygotowany występ publiczny, mający zmobilizować sympatyków. Dlatego zainteresowanie społeczeństwa orędziami jest coraz mniejsze, choć tegoroczne stanowiło pod pewnymi względami wyjątek.
Ze względu na wyjątkowo kolorową postać prezydenta, jego niekonwencjonalne wypowiedzi, czy sposób komunikowania się z otoczeniem, wiele osób zasiadając we wtorek wieczorem przed telewizorami spodziewało się fajerwerków. Nic takiego nie nastąpiło. Jak zauważyli komentatorzy jeszcze przed rozpoczęciem przemówienia, głównym zadaniem każdego prezydenta jest jak najlepsze przekazanie napisanego przez grupę specjalistów tekstu. Tak też się stało. Dzięki temu w przeprowadzonych tuż po wystąpieniu sondażach popularności Donald Trump odnotował nieznaczny, ok. 3 proc. wzrost poparcia. Trudno powiedzieć, na ile poruszone tematy wzbudziły zainteresowanie społeczeństwa, dzięki orędziu wiemy jednak, które są jemu najbliższe.
W niektórych momentach przemówienia można było odnieść wrażenie, iż najważniejszy jest rok miniony, niekoniecznie wyznaczenie kursu na przyszłość. Dlatego dużo czasu prezydent poświęcił przyjętej niedawno reformie podatkowej, czy rosnącym wskaźnikom gospodarczym. Pojawiły się jednak próby zachęcenia podzielonych, wręcz znajdujących się w stanie wojny legislatorów, do współpracy w sprawach imigracji, infrastruktury, czy wydatków na wojsko. Bardzo ogólnie i krótko potraktowane zostały tematy ochrony zdrowia, od lat znajdujące się przecież w centrum zainteresowania partii republikańskiej.
Sporo usłyszeliśmy propozycji imigracyjnych. Po raz kolejny prezydent potwierdził gotowość ustąpienia w sprawie tzw. dreamersów, młodych ludzi przebywających nielegalnie w USA, ale w zamian za pomoc w zabezpieczeniu granic i znalezieniu funduszy na budowę muru na południowej granicy, zakończenie loterii wizowej oraz reformę systemu imigracyjnego. To nie była odezwa wyłącznie do demokratów, ale również członków własnej partii, z których wielu nie podziela poglądów prezydenta.
Orędzie o stanie państwa służy zwykle do zaprezentowania swych zamierzeń na kolejny rok, ale w rzeczywistości niewiele z tych planów udaje się zrealizować. Po analizie przemówień noworocznych z ostatnich kilkudziesięciu lat okazało się, iż materializuje się – na przykład w postaci ustaw – zaledwie 25 proc. zawartych w nich zapowiedzi. Od czasów Lyndona Johnsona do Baracka Obamy, prezydenci umieszczali w tych przemówieniach średnio 34 propozycje. Rekordzistą jest jak dotąd Bill Clinton, który zawarł aż 87 propozycji w swoim pierwszym wystąpieniu. Najmniej zgłosił Jimmy Carter w 1980 r., bo zaledwie 9.
Najbardziej skuteczni pod tym względem byli prezydenci, których partia kontrolowała w danym momencie obydwie izby Kongresu, bo odsetek zrealizowanych planów wzrastał do nieco ponad 32 proc. Donald Trump posiada obecnie wsparcie zarówno w Senacie jak Izbie Reprezentantów, jednak przed jesiennymi wyborami członkowie jego partii mogą nie być zbyt ulegli, w związku z czym prawdopodobieństwo realizacji słyszanych we wtorek zapowiedzi w ciągu najbliższego roku nie jest zbyt wysokie.
Republikanie wielokrotnie nagradzali wystąpienie prezydenta entuzjastycznymi oklaskami, demokraci uczynili to tylko raz, podczas wejścia Donalda Trumpa. Przez resztę wieczoru zachowywali wstrzemięźliwość pod tym względem. Wielu zresztą było nieobecnych na sali. Ci, którzy zdecydowali się na udział, zachowywali się momentami jakby uczestniczyli w jakimś nudnym przedstawieniu, a nie orędziu prezydenta USA. Dziennikarze zwrócili nawet uwagę, iż niektórzy sprawdzali w tym czasie telefony i spoglądali na zegarki, co zostało później skrytykowane nawet przez sprzyjających im internautów.
Po dotkliwej porażce w ostatnich wyborach partia demokratyczna liczy na listopadowe głosowanie, które może pomóc im w odzyskaniu utraconej pozycji w Kongresie. Kluczem do tego mają być między innymi słabe wyniki sondażowe Trumpa, dlatego tuż po orędziu, w ramach tradycyjnej repliki opozycji, wyznaczony do tego zadania Joe Kennedy starał się studzić zapał i optymizm przypominając o przeszłych wypowiedziach obecnego gospodarza Białego Domu.
Znaczenie State of The Union nie jest tak wielkie, jak by się mogło wydawać. Nie udaje się za pomocą tego jednego przemówienia wygrać politycznych batalii, czy znacząco poprawić nadszarpniętego wizerunku. Zwykle nie udaje się też wdrożyć większości zapowiedzi. Dlaczego więc ten polityczny spektakl w ogóle jest kontynuowany?
Bo nakazuje to Konstytucja. Artykuł II, Sekcja 3 mówi, że prezydent powinien co jakiś czas informować Kongres o sytuacji w kraju i przedstawiać planowane działania. Określenie „co jakiś czas” jest niezbyt precyzyjne, więc teoretycznie każdy kolejny gospodarz Białego Domu mógłby to robić w dogodnej dla siebie chwili. Tradycja zapoczątkowana przez George Washingtona wprowadza jednak systematyczność i z grubsza określa datę. Dlatego co roku i zawsze w styczniu.
Konstytucja nie mówi, w jakiej formie prezydent ma składać sprawozdanie. Na przykład Thomas Jefferson uznawał, że podniosłe orędzie może wygłaszać monarcha, a nie wybierany prezydent i w okresie pełnionej przez siebie kadencji informował kraj o wszystkim pisemnie. Przez kolejne prawie 100 lat jego następcy unikając długich wystąpień korzystali z tego rozwiązania.
Zmieniły się czasy, zmienił się sposób uprawiania polityki. Okazja do wygłoszenia ważnego przemówienia nie może być zignorowana, to okazja do wzmocnienia swej pozycji. Pod warunkiem oczywiście, że przemowa taka jest dobrze przygotowana i w odpowiedni sposób wygłoszona. A tej umiejętności współczesnym politykom - otoczonym w równym stopniu doradcami jak i specami od wizerunku – odmówić nie można.
Pierwszym, który w 1947 roku wygłosił to przemówienie w telewizji był prezydent Truman. Lyndon Johnson uczynił z niego główny punkt programu przenosząc je na godziny wczesnowieczorne, czyli na okres największej oglądalności. W 1966 roku, sieci telewizyjne zaproponowały opozycji pół godziny czasu antenowego na ustosunkowanie się do słów prezydenta. To też stało się tradycją i co roku partia opozycyjna wyznacza inną osobę do tego zadania. Niestety, jest to zajęcie bardzo niewdzięczne. Nieodpowiednie przygotowanie, brak umiejętności oratorskich, czy też zwykły brak obycia z kamerą przekreślił karierę wielu polityków, którzy dostąpili zaszczytu wypowiadania się w imieniu swej partii.
Jest jeszcze zwyczaj zapraszania gości honorowych, który zapoczątkował Ronald Reagan w 1982 r. W czasie swego przemówienia wspominał o ich dokonaniach i znaczeniu, w pewien sposób sygnalizując swe priorytety i ważne dla siebie tematy. Kolejnie prezydenci kontynuują tę tradycję i wykorzystują do własnych celów.
W tym roku na specjalne zaproszenie Donalda Trumpa wśród specjalnych gości siedzących w towarzystwie Pierwszej Damy znaleźli się między innymi:
- policjant ze stanu Nowy Meksyk wraz z żoną, którzy zaadoptowali dziecko rodziny uzależnionej od heroiny;
- uciekinier z Korei Północnej, Ji Seong-ho, znany krytyk reżimu Kim Jong Una;
- reprezentujący fabrykę w Ohio właściciel oraz zatrudniony w niej spawacz;
- agent ICE, Celestino Martinez, którego praca pomogła w ujęciu ponad 100 członków gangu MS-13;
- rodzice dwojga nastolatków zamordowanych w 2016 r. przez wspomniany gang na Long Island.
To tylko część zaproszonych przez prezydenta gości, a każde zaproszenie związane było z poruszanym podczas przemówienia tematem, historie tych ludzi służyć miały zilustrowaniu opisywanego problemu lub osiągnięcia.
Pełna analiza wtorkowego wystąpienia może potrwać nawet kilka tygodni. Oceniane są nie tylko wypowiedziane słowa, ale również sposób, w jaki to uczyniono. Dzięki temu wiemy, że spośród wielu poruszonych tematów do najważniejszych dla prezydenta zaliczyć można imigrację, infrastrukturę i wydatki wojskowe. W tym czasie zmieniał się ton głosu, gestykulacja, etc. Nie ulega wątpliwości, że są to dla niego sprawy ważne. Zmiany imigracyjne to element realizacji obietnic wyborczych, inwestycje w rozwój infrastruktury to między innymi możliwość stworzenia dodatkowych miejsc pracy i zamówienia w przemyśle, wydatki na wojsko wiążą się z wielokrotnymi zapewnieniami prezydenta, iż obronność oraz weterani są jednym z jego priorytetów, o czym zresztą świadczyć może wysoka liczba byłych wojskowych w administracji.
Samo przemówienie trwało 80 minut i było jednym z najdłuższych we współczesnej historii USA. Tylko Bill Cllinton przemawiał dłużej, 85 minut w 1995 r. 85 minut i 89 minut w 2000 roku.
Prezydenckie orędzia o stanie państwa szybko się zapomina. Tylko wybrane zdania dotyczące pewnych tematów lub trafne spostrzeżenia trafiają do historii. Z tym będzie podobnie, choć na pewno przy wielu okazjach jeszcze przez chwilę niektóre sformułowania będą przytaczane. Zapomina się o nich, gdyż jak już wcześniej było powiedziane, zmniejsza się ich rola we współczesnej polityce, poza tym Kongres i Biały Dom wkrótce zajmie się innymi, pilniejszymi sprawami.
Na podst.: AP, Vox, christensciencemonitor, theweek, fivethirtyeight
Rafał Jurak