----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Coś bardzo niepokojącego dzieje się w Ameryce, co śmiało nazwać można już chorobą. Po kilkudziesięciu latach podziału na stany niebieskie i czerwone i postępującej polaryzacji poglądów, wiele osób po obydwu stronach zaczęło wprost wyrażać nienawiść wobec prezentujących odmienne opinie i przekonania. Wielu sięgnęło po argument przemocy.

Jedną z tych osób wydaje się być James T. Hodgkinson, który w Alexandrii otworzył ogień z broni palnej do trenujących na boisku polityków republikańskich przygotowujących się do charytatywnego meczu z demokratami. Na portalach społecznościowych od jakiegoś czasu zamieszczał pełne oburzenia wpisy o liberalnej wymowie, uczestniczył w dyskusjach grup zwalczających konserwatywne poglądy i nawołujących do likwidacji partii republikańskiej. 

Mnóstwo ludzi w różny sposób uzewnętrznia swe opinie. Piszą do wydawców gazet i programów telewizyjnych, czy opluwają przeciwników politycznych w internecie. Coraz częściej prezentowanie poglądów przypomina kibicowanie ulubionej drużynie sportowej. Na dobre i na złe, gdzie kocha się barwy klubu i niekoniecznie obiektywnie spogląda na jej dokonania i sukcesy. W takiej atmosferze łatwo jest posunąć się za daleko.

Eskalacja politycznych zmagań postępuje. Pojawiają się artykuły o tym, jak spędzić święta z bliskimi o innych przekonaniach politycznych, w internecie znaleźć można graficzną symulację zamachu na prezydenta Trumpa, czy poczytać bzdurną teorię spiskową, w której Hillary Clinton sprzedawała i wykorzystywała seksualnie dzieci w piwnicy pizzerii w Waszyngtonie.

Z jednej strony mamy takich, którzy grożą republikanom głosującym przeciw Obamacare, z drugiej fanatyków zamieszczających rasistowskie wpisy, publikujących zdjęcia obozów koncentracyjnych i fantazjujących na temat śmierci liberałów.

Większość z tych ludzi to anonimowi trolle internetowi, niektórzy podpisują się pod głoszonymi hasłami imieniem i nazwiskiem.

Dziś to GOP wzywa demokratów do tonowania wypowiedzi i kontrolowania swych zwolenników. „Retoryka nie do przyjęcia, wskazywanie palcami, wszystko w jednym tonie, złość skierowana na Donada Trumpa i jego zwolenników. Wiecie przecież, że niektórzy ludzie reagują na takie rzeczy” – mówił po środowej strzelaninie na boisku konserwatywny kongresmen Chris Collins.

Ale jeszcze niedawno to samo powtarzali demokraci. Choćby w 2011 roku, gdy w Tuscon w stanie Arizona opętany populistycznymi hasłami mężczyzna strzelił w głowę spotykającej się z wyborcami Gabrielle Giffords. Stało się to tuż po tym, jak jej polityczny oponent podczas własnego wiecu na lokalnej strzelnicy zaapelował do swych zwolenników o „pomoc w usunięciu jej ze stanowiska”. Sarah Palin z kolei rozpowszechniała grafikę, na której dystrykt wyborczy kongreswoman Gifford znajdował się w siatce celownika. Wtedy też ostrzegano, że takie zachowanie zrodzi nieprzewidywalne konsekwencje.

Jedni odgradzają się od świata polityki, inni spędzają całe dnie krzycząc w internecie na wszystkich anonimowych nieznajomych głoszących odmienne poglądy. Każdy biorący udział w sieciowych dyskusjach wie o użytkownikach, którzy pojawiają się nagle, nie należą do żadnej grupy, ale zasypują fora setkami wpisów bogatych w wulgaryzmy, drwiny i szyderstwa skierowane pod adresem określonej strony. Ich celem jest sprowokowanie innych, doprowadzenie do zamętu, wywołanie emocji.

Już dawno przestaliśmy rozmawiać posługując się argumentami, faktami, liczbami. Teraz liczy się karykaturalny obrazek przeciwnika, absurdalny zarzut pod jego adresem, złośliwie przekręcone nazwisko polityka. Za takie zachowanie odpowiadają obydwie strony – republikanie i demokraci.

Zatrważająco wysoka liczba ludzi wierzy w pojawiające się teorie spiskowe dotyczące politycznych przeciwników, czy w to, iż starają się oni ich unicestwić, ograniczyć religię lub zamknąć w jakichś bliżej nieokreślonych obozach. 

James Hodgkinson może okazać się fanatykiem politycznym lub osobą chorą psychicznie, która nie ma wiele wspólnego z opisanym tu fenomenem, choć na razie wiele wskazuje na tę pierwszą ewentualność. Niezależnie jakie kierowały nim pobudki, podobnych mu jest wielu, a niezdrowa atmosfera polityczna w kraju wyzwalać będzie podobne zachowania u coraz większej liczby ludzi.

Styl uprawiania polityki przez obecnego prezydenta wyzwolił u wielu rzadko spotykane wcześniej zachowania, ale przecież nie jest to żadna nowość, bo pierwsze symptomy zmian widać było od dawna. Dwóch wcześniejszych prezydentów publicznie zapowiadało plan zjednoczenia kraju, a mimo to po wyborze George W. Busha na drugą kadencję odżyły nastroje antyreligijne i wśród liberalnych wyborców stany głosujące na niego nazywano „Jesusland”, a z kolei Obamie z pobudek rasistowskich starano się za wszelką cenę udowodnić urodzenie poza USA.

Zjawisko jest na tyle znane, że od wielu lat zajmują się nim naukowcy. Ich badania wykazały zależność pomiędzy agresywną retoryką polityków, a skłonnością do agresji wśród osób z takimi predyspozycjami. W 2014 r. ukazał się artykuł autorstwa Nathana Kalmoe, wykładowcy z Louisiana State University, powstały w wyniku przeprowadzonych przez niego badań. Wybranej grupie osób nakazał on oglądanie fikcyjnych ogłoszeń politycznych o różnym tonie. W jednych używano takich określeń jak „walka”, „bitwa”, „wróg”. W pozostałych słowa te zastąpiono „ciężką pracą”, „wyścigiem”, „oponentem”.

Okazało się, że osoby z natury skłonne do agresji bardzo żywiołowo reagowały na określenia zaczerpnięte z języka militarnego. Choć określenia „walczyć o gospodarkę”, czy „zwalczać postawy” nie sugerowały wcale, iż ktoś zamierza używać pięści do osiągnięcia celu, to w wyobraźni wielu osób właśnie takie obrazy się pojawiały. Dzisiejszy język polityków jest znacznie ostrzejszy, a gdy dołożymy do tego pojawiające się teorie spiskowe i zmyślone wiadomości, łatwo możemy sobie wyobrazić nieprzewidywalne konsekwencje o jakich mowa była wcześniej.

Tragiczne wydarzenie w Alexandrii zjednoczyło na chwilę obydwie strony sceny politycznej. Oburzeni są wszyscy i każdy stara się znaleźć logiczne wytłumaczenie tego zajścia. Niestety, na pewno znajdzie się ktoś, kto wykorzysta je do własnych celów. Uzasadni nim i usprawiedliwi własne działania.

Dwa dni wcześniej w Houston zebrała się w parku kilkuset osobowa grupa uzbrojonych w broń palną ludzi. Przyszli tam bronić pomnika Sam`a Houstona - polityka i wojskowego, który odegrał istotną rolę w przyłączeniu Republiki Teksasu do Stanów Zjednoczonych. Zmyślona plotka głosiła bowiem, że władze miasta zamierzają pomnik usunąć. Ich zamiarem było przestraszenie ewentualnych przeciwników, osób pragnących zabrać statuę, ale przecież bardzo łatwo mogło dojść do konfrontacji. Z jednej strony chodziło o obronę własnych poglądów i przekonań, z drugiej przygotowano się do użycia siły i przemocy. Nikt nie ma wątpliwości, ze gdyby plotka okazała się prawdą, w parku w centrum Houston doszłoby do rozlewu krwi.

Historia przemocy politycznej

Nic jednak dziwnego, że zwolennicy jakiejś opcji politycznej gotowi są do posłużenia się przemocą, skoro historia USA jest podobnymi przypadkami wypełniona.

W znanych nam opowieściach i przekazach ojcowie założyciele tego kraju byli statecznymi, rozsądnymi politykami myślącymi wyłącznie o świetlanej przyszłości jednoczących się stanów. W rzeczywistości był to bardzo chaotyczny okres.

Przemoc o podłożu politycznym groziła wtedy nieustannie, a czasami zamieniała się w krwawe zajścia. W 1804 r. w pojedynku zginął George Hamilton, były sekretarz George Washingtona.  Zabił go Aaron Burr, ówczesny wiceprezydent aspirujący do jeszcze wyższego stanowiska. Hamilton publicznie poddawał w wątpliwość patriotyzm Burr`a i starał się nie dopuścić do wyboru go na stanowisko gubernatora Nowego Jorku. Oburzony takim postępowaniem Burr zażądał pojedynku na pistolety.

Okres pomiędzy rokiem 1820 a początkiem Wojny Secesyjnej to rosnące podziały na tle etnicznym i religijnym. Charakterystyczną cechą tych czasów był też wzrost konfliktów na tle politycznym, zwłaszcza podczas wyborów. Przybyli wcześniej i osiedli już biali protestanci obawiali się napływu irlandzkich i niemieckich katolików i zaburzenia w ten sposób obowiązującej harmonii społecznej. W wyniku takich nastrojów powstała i szybko zyskała wielkie poparcie antykatolicka „American Party”. Dla jej członków przemoc w stosunku do imigrantów przybywających z Europy była akceptowaną formą obrony status quo.

W okresie zaledwie kilku lat partia ta uzyskała w 234 osobowym Kongresie aż 52 przedstawicieli, jak również wielu burmistrzów dużych miast. Czuła się bezkarna i bez zastanowienia stosowała przemoc w stosunku do nowo przybyłych oraz popieranych przez imigrantów przedstawicieli partii demokratycznej. 6 sierpnia 1855 r. w dniu wyborów protestanckie bojówki zaatakowały dzielnice Louisville w Kentucky zamieszkałe przez głosujących katolickich imigrantów. Zginęły 22 osoby, wiele raniono. Wydarzenia te znamy dziś jako „Krwawy Poniedziałek”.

Warto też pamiętać, że sama Wojna Secesyjna wybuchła w wyniku odmowy przez południowe stany uznania wyniku wyborów z 1860 r. Niezwykły na tamte czasy wyścig prezydencki z udziałem czterech kandydatów zakończył się zwycięstwem Lincolna, który uzyskał zaledwie 39.9 proc. głosów. Choć nie popierał od samego początku uwolnienia niewolników, to południowe stany podejrzewały, iż taki ma zamiar i planuje zlikwidować system niewolniczy i styl życia południa. Stąd próba opuszczenia Unii, na którą rząd się nie zgodził doprowadzając do najbardziej krwawego konfliktu w historii Stanów Zjednoczonych.

Jednak po wojnie walki na tle politycznym nie ustały. Wciąż dochodziło do starć białych nacjonalistów z czarnymi oddziałami walczącymi o pełne prawa obywatelskie. Partia Republikańska wspomagała te wysiłki byłych niewolników w nadziei wzmocnienia swej organizacji na południu kraju. W latach 1870 – 1900 dochodziło do krwawych potyczek oddziałów składających się z Afro-Amerykanów z paramilitarnymi organizacjami zrzeszającymi białych rasistów. Jedna z większych bitew, nazwana Colfax Massacre, miała miejsce w Luizjanie, gdzie Afro-Amerykanie okupowali budynek sądu próbując zachować wyniki wyborów dające zwycięstwo republikańskiemu politykowi. Zostali zaatakowani przez bojówki białych. W walkach użyto nawet armat. Zginęło wtedy kilkaset osób.

Walka o prawo do rejestracji i możliwość głosowania w południowych stanach trwała przez wiele lat, właściwie do 1965 r. gdy podpisano i wprowadzono w życie Voting Rights Act, który pozwalał służbom federalnym na monitorowanie punktów wyborczych i walkę z przejawami dyskryminacji wobec Latynosów, murzynów i osób, które nie mówią po angielsku.

Zaledwie kilka lat później, w 1968 r. doszło do zamieszek w Chicago podczas przedwyborczej konwencji demokratycznej. Starcia policji z demonstrantami śledził cały kraj.

Ostatnie kilka dekad charakteryzował jednak względny spokój i wiele osób zapomniało już, że z polityką, wyborami i poglądami łączy się w historii USA wiele krwawych wydarzeń. To, że od pewnego czasu atmosferę wokół polityki nazwać można cywilizowaną nie znaczy jeszcze, że taką na zawsze pozostanie.

Na podst.: theweek, theatlantic, governing.com, newrepublic.com, thewire,

Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor