----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Zapowiadano, że tegoroczne orędzie będzie różniło się nieco od poprzednich i obietnicy dotrzymano. Było to nietypowe przemówienie, w którym większa, niż zwykle dawka humoru i swobodnych wypowiedzi mieszała się z poważnymi kwestiami, gdzie zaskakująco dużo czasu poświęcono republikańskim kandydatom do Białego Domu i apelom o przyzwoitość polityczną oraz optymistyczne spojrzenie w przyszłość.

Ale przede wszystkim wyróżniało się tym, czego w nim nie było. Bieżących spraw, którymi żyje kraj i na które czekało wiele osób – dostępność broni palnej, przestępczość, czy też imigracja. Barack Obama zrezygnował z typowej w czasie orędzia listy planowanych posunięć, nawet zbytnio nie zachwalał swych osiągnięć. Zamiast tego skupił się na przyszłości, która według niego wygląda dobrze, a wyglądała będzie jeszcze lepiej, jeśli społeczeństwo amerykańskie odrzuci większość treści głoszonych przez republikańskich kandydatów na zajmowany przez niego obecnie fotel. Wielokrotnie w czasie swego wystąpienia nawiązywał do wypowiedzi polityków drugiej partii, i choć ani razu nie wymienił żadnego z nazwiska, najczęściej chodziło o Donalda Trumpa, Teda Cruza i Marco Rubio.

Ekonomia, bezpieczeństwo, demokracja – to sprawy, które mają kształtować społeczeństwo amerykańskie jeszcze przez wiele lat i pozostaną w centrum uwagi już po zakończeniu kadencji obecnego prezydenta. Obama wskazał na własne osiągnięcia w tych kwestiach i zapewnił, że nie zamierza jeszcze odpoczywać. Uznał, iż stan państwa jest dobry, Ameryka jest silna, a przyszłość kraju wygląda dobrze.

No cóż, zgodnie z oczekiwaniami orędzie spotkało się z różnymi reakcjami. Bylibyśmy wszyscy niepomiernie zaskoczeni, gdyby wykazano pod tym względem jednomyślność.

A więc...

Suzy Khimm z liberalnego magazynu New Republic uznała, że w swym przemówieniu Obama wskazał pozytywne perspektywy będące kontrastem dla pesymistycznych wizji prezentowanych Amerykanom przez Donalda Trumpa. W komentarzu napisała między innymi: „(...) Obama niemal wymienił Trumpa z nazwiska. Jednak zamiast tego próbował wskrzesić ducha optymizmu mówiąc, iż nie musimy na nowo uczynić Ameryki wspaniałą, bo już taką jest”.

Khimm wyjaśniła swym czytelnikom, że Trump i inni republikańscy kandydaci szerzą pesymizm i przekonują o postępującym upadku kraju, w związku z czym celem Obamy było uspokojenie tych obaw. Według niej udało mu się. Suzy Khimm uznała, że wtorkowe przemówienie było nową wersją znanego sprzed lat hasła Hope and Change, które zneutralizowało nieco strach szerzony i skutecznie wykorzystywany przez Trumpa.

Z kolei David French z National Review przekonuje, iż podkreślanie przez Obamę mocnych stron Stanów Zjednoczonych przyniosło odwrotny do zamierzonego skutek, gdyż jednocześnie przypomniało jego porażki. French zgadza się z prezydentem, że „USA ma najsilniejszą gospodarkę i armię w świecie”. Jednocześnie zwraca uwagę, iż nie jest to jego zasługą. Według felietonisty National Review polityka Baracka Obamy doprowadziła do wzrostu zagrożenia ze strony ISIS, Libii i Iranu. „Tak, Ameryka ma silna ekonomię i wojsko. Ma jednak słabego lidera, co pozwoliło naszym wrogom przejąć inicjatywę” – konkluduje David French.

W komentarzu Maxa Ehrenfeunda w Washington Post zwrócono uwagę na fragment orędzia poświęcony roli prezydenta w godzeniu zwaśnionych stron. Dziennikarz uważa, że w przemówieniu Obama niepotrzebnie powtórzył mit, jakoby gospodarz Białego Domu tylko dzięki swym oratorskim talentom był w stanie budować mosty ponad politycznymi podziałami. Ehrenfeund wskazuje, że nawet wspomniani w orędziu Lincoln i Roosevelt nie potrafili tego uczynić, choć co innego sugerował prezydent.

Obama skrytykował tych, którzy „obiecują powrót do wspaniałej przeszłości eliminując i kontrolując grupy lub pomysły zagrażające Ameryce”. Było to wyraźne nawiązanie do wielu wypowiedzi Trumpa i tak zostało odebrane. Obecny przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Paul Ryan przyznał, że faktycznie proponowany przez prezydenckiego kandydata zakaz wjazdu do USA dla muzułmanów nie należał do najlepszych i tu zgadza się z Obamą. Jednocześnie uznał, iż poświęcenie tak wiele uwagi w orędziu obecnej walce przedwyborczej w łonie innej partii nieco degraduje stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych.

„Nie o tym powinien mówić w orędziu prezydent – mówił w rozmowie z dziennikarzami USA Today przewodniczący Ryan – Podkreślanie naszych wartości i przekonań to jedno. Ale wkraczanie na teren wyborczej polityki drugiej partii nie jest tym, co prezydent powinien robić”.

Dla Ryana było to nowe doświadczenie. Po raz pierwszy wystąpił podczas orędzia w tak eksponowanej roli. Siedząc tuż za przemawiającym prezydentem, obok Joe Bidena, zadanie miał trudne, bo niemal cały czas znajdował się w kadrze kamery. Jego zachowanie było dla wielu doskonałym miernikiem popularności słów padających z mównicy wśród członków partii konserwatywnej. Choć oszczędny w oklaskiwaniu przemówienia, nie wykazywał znużenia lub niezadowolenia, gdy słyszał sformułowania z którymi niekoniecznie się zgadzał, co z kolei wielokrotnie zdarzało się jego poprzednikom. Przyznał później, że starał się przypominać „tapetę na ścianie”.

„Było to przemówienie typowe dla tego prezydenta - mówił później Paul Ryan – najwyraźniej ISIS to kupa facetów jeżdżąca terenowymi samochodami, a przykładem dobrej polityki zagranicznej jest Syria. Tylko wspomniał o ekonomii, podobnie o porażkach w sprawach międzynarodowych (...). Takie właśnie przemówienia wygłasza ostatnio i myślę, że jest oderwany od rzeczywistości”.

Wertując komentarze po wtorkowym orędziu nie znajdziemy niczego zaskakującego. Z jednej strony pochwały, z drugiej krytyka. Wszyscy zgodni są jedynie, że było to pierwsze z pożegnalnych wystąpień i jego celem miało być pozostawienie dobrego wrażenia, a także zarys szkicu historycznego dla osób, które będą się tym zajmować w przyszłości.

Noworoczne orędzia już od dawna nie są raportami o stanie państwa, a raczej promocją własnych osiągnięć i ewentualnie próbą zbicia kapitału politycznego przed kolejnymi wyborami. Zwykle wygłaszane są według określonego klucza, czasami zdarzają się jednak odstępstwa wymuszone przez konkretne wydarzenia. Richard Nixon próbował wykorzystać orędzie do zagaszenia afery Watergate, Bill Clinton do poprawienia swego wizerunku po romansie z Moniką Lewinski, a George W. Bush do przygotowania kraju na walkę z terroryzmem, gdy po wydarzeniach 11 września wymieniał kraje należące do tzw. osi zła.

Z rzeczowego sprawozdania skierowanego do członków Kongresu, noworoczne wystąpienia głowy państwa zamieniły się w dobrze przygotowany występ publiczny, mający na celu zmobilizowanie swoich sympatyków i w miarę możliwości osłabienie opozycji. Zainteresowanie społeczeństwa orędziami jest coraz mniejsze, kontrowersje jakie wzbudzają coraz większe.

W jakim celu prezydent w ogóle wygłasza State of the Union?

Bo nakazuje to Konstytucja. Artykuł 2, Sekcja 3 mówi, że prezydent powinien co jakiś czas informować Kongres o sytuacji w kraju i przedstawiać planowane działania. Określenie „co jakiś czas” jest niezbyt precyzyjne, więc teoretycznie każdy kolejny gospodarz Białego Domu mógłby to robić w dogodnej dla siebie chwili. Tradycja zapoczątkowana przez George Washingtona wprowadza jednak systematyczność i z grubsza określa datę. Dlatego co roku i zawsze na początku stycznia.

Konstytucja nie mówi jednak, w jakiej formie prezydent ma składać sprawozdanie. Na przykład Thomas Jefferson uważał, że podniosłe orędzie może wygłaszać monarcha, a nie wybierany prezydent i w okresie pełnionej przez siebie kadencji informował kraj o wszystkim pisemnie. Przez kolejne kilkadziesiąt lat jego następcy unikając długich wystąpień korzystali z tego rozwiązania.

Czasy Washingtona i Jeffersona minęły jednak, zmienił się sposób uprawiania polityki. Dobrze przygotowana i w odpowiedni sposób wygłoszona przemowa może wiele zmienić. Starają się to wykorzystać współcześni politycy – otoczeni doradcami i specami od wizerunku.

Mimo, że State of the Union zamienia się w wyreżyserowany i okazały spektakl, zainteresowanie nim jest coraz mniejsze. Pierwszym, który w 1947 roku wygłosił to przemówienie w telewizji był prezydent Truman. Jednak dopiero Lyndon Johnson uczynił z niego główny punkt programu przenosząc je na godziny wczesnowieczorne, czyli na okres największej oglądalności. Johnson zrobił to świadomie, bo akurat w tym czasie trwały przygotowania kilku ważnych ustaw i noworoczne orędzie było doskonałą okazja do zaprezentowania ich szerokiej publiczności, a także sposobem na uzyskanie dla nich poparcia. Plan się powiódł i od tamtej pory przemówienia te zawsze odbywają się wieczorem i zawsze w czasie największej oglądalności.

W 1966 roku, sieci telewizyjne zaproponowały opozycji pół godziny czasu antenowego na ustosunkowanie się do słów prezydenta. To też stało się tradycją i co roku partia opozycyjna wyznacza inną osobę do tego zadania. Niestety, jest to zajęcie bardzo niewdzięczne. Nieodpowiednie przygotowanie, brak umiejętności oratorskich, czy też zwykły brak obycia z kamerą przekreślił karierę wielu polityków, którzy dostąpili zaszczytu wypowiadania się w imieniu swej partii.

W tym roku oficjalne stanowisko partii republikańskiej przedstawiła po prezydenckim orędziu gubernator Południowej Karoliny, Nikki Haley. Prawdopodobnie we własnej partii przysporzyła sobie swoim wystąpieniem wielu wrogów. Jej największym zarzutem wobec prezydenta było to, że „nie zawsze dotrzymuje składanych obietnic”. Wspomniała też swoje imigracyjne korzenie i skrytykowała próby wzniecania antyimigracyjnych nastrojów, podobnie jak Obama nie wymieniając Trumpa z nazwiska. Dla zwolenników jej partii niemal zdradą były słowa o winie, jaką wspólnie z demokratami ponoszą republikanie za erozję zaufania społeczeństwa wobec rządzących.

Rzeczywiście, jej przemówienie było na tyle łagodne wobec Baracka Obamy, że mogło się wydawać, iż napisał je opłacany przez demokratów pracownik jej biura, a jej cichy atak na prowadzącego w sondażach kandydata partii wywołał setki negatywnych komentarzy w mediach społecznościowych.

Jednak wzburzyło to wyłącznie najbardziej konserwatywną część prawej strony. Władze partii były zachwycone, podobnie kilku znaczących polityków prezentujących bardziej centrowe poglądy. Marco Rubio uznał, że wypadła „fantastycznie”. Bronił jej również wspomniany wcześniej Paul Ryan. Wielu ekspertów politycznych zwróciło uwagę, że Nikki Haley zastosowała się do starego powiedzenia mówiącego, iż „łyżką miodu więcej much złowisz, niż beczką octu”. Coś w tym jest, bo następnego dnia przeglądarka Google odnotowała gwałtowny wzrost zainteresowania jej osobą, a podczas wywiadu telewizyjnego przyznała, że jeśli padnie taka propozycja, to poważnie rozważy możliwość kandydowania na stanowisko wiceprezydenta.

Na podst. USNews, USA Today, Forbes, Atlantic, RollingStones,
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor