14 lutego 2019

Udostępnij znajomym:

We wtorek dowiedzieliśmy się, iż dług publiczny Stanów Zjednoczonych po raz pierwszy przekroczył granicę 22 bilionów dolarów. To dużo. Zwłaszcza, że zaledwie 10 lat temu wynosił połowę tej sumy. Na razie nie grozi nam z tego powodu żadne niebezpieczeństwo, jednak nie jest to najlepszy wskaźnik na przyszłość.

Jako kraj zadłużaliśmy się nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat, lecz największy wzrost odnotowaliśmy w latach tuż po ostatnim kryzysie finansowym, gdy rząd odkręcił kurek z pieniędzmi w celu stymulowania wzrostu gospodarczego. Owszem, dziś widzimy efekty tych starań, jednak administracja Baracka Obamy w okresie zaledwie ośmiu lat zadłużyła budżet niemal w takim stopniu, w jakim uczyniły to wszystkie poprzednie rządy w czasie 232-letniej historii kraju przed objęciem przez niego prezydentury.

Niemal każda administracja zadłużała kraj na jakąś sumę. Jedynym wyjątkiem był rok 1835, gdy prezydent Andrew Jackson spłacił go w całości. Później były różne okresy, związane głównie z ważnymi wydarzeniami i wynikającymi z nich wydatkami, takie jak wojny, kryzysy, wprowadzanie programów socjalnych, reformy podatkowe, etc. Wszystko to miało lepszy lub gorszy wpływ na wysokość długu publicznego. Jednak od 2001 r. Stany Zjednoczone zaczęły wydawać znacznie więcej niż przyjmowały w podatkach, rozpoczynając niebezpieczne wygięcie krzywych na wykresach ekonomicznych.

Na przykład pod koniec 2000 r. zadłużenie wynosiło 5.6 bln. dolarów. Osiem lat później już nieco ponad 10 bln. Następnie był kryzys i prezydentura Baracka Obamy. Gdy wprowadzał się on do Białego Domu, zadłużenie publiczne USA wynosiło 10.6 bln. dolarów. Osiem lat później, podczas przekazywania władzy następcy, kraj winny był już 19.9 bln. dolarów. To średni wzrost w wysokości 1.16 bln. rocznie.

Za czasów Donalda Trumpa zadłużenie też wzrosło. Od początku objęcia przez niego władzy dokładnie o 2.06 bln. dolarów, co przekłada się na ok. 991 mld. rocznie, czyli tylko nieco mniej niż za czasów jego poprzednika.

Dziś bijemy kolejny rekord – 22 biliony dolarów – co czyni Stany Zjednoczone najbardziej zadłużonym krajem na świecie. Powodów szybkiego wzrostu w XXI wieku jest wiele. Koszt prowadzenia wojen w Iraku i Afganistanie, wprowadzane bodźce ekonomiczne, niedawna obniżka podatków, a także rosnące wydatki na Social Security oraz Medicare.

Czemu nie odzywają się syreny alarmowe? Bo choć nie jest to dobra informacja, to na dług publiczny należy spojrzeć z kilku stron.

Na przykład obliczając stosunek zadłużenia do GDP, czyli Produktu Krajowego Brutto. To ważna miara, gdyż pozwala ocenić możliwości spłaty długu przez rząd, a także pomaga obliczyć, w jakim stopniu pożyczone pieniądze przyczyniły się do wzrostu dochodu.

Stosunek ten liczony jest w procentach, na przykład przy 10 bilionach GDP jeden bilion zadłużenia stanowił będzie 10 proc. Wskaźnik ten przez lata utrzymywał się na stosunkowo niskim poziomie, zaledwie kilkunastu procent. W latach 20. ubiegłego wieku kraj doznał wielkiego kryzysu, co wiązało się z obniżką dochodu z podatków i ograniczeniem wymiany handlowej. Wskaźnik ten stopniowo rósł przez kolejne lata do poziomu ok. 40 proc. i utrzymał się na nim do pierwszych lat II wojny światowej. Gdy USA włączyły się w działania wojenne wzrosły wydatki, a tym samym zadłużenie. W 1943 r. wskaźnik wynosił 70 proc., rok później 91 proc., a w kolejnych odpowiednio 114, 119, 104. Po wojnie, przez kilka kolejnych dekad dobre wyniki gospodarcze i stosunkowo wysokie podatki pozwoliły na obniżenie wskaźnika do nieco ponad 30 proc. Taki utrzymywał się aż do połowy lat 80. gdy Ronald Reagan wprowadził reformę podatków i zwiększył wydatki wojskowe w związku z prowadzoną zimna wojną, co nieco go podwyższyło na kilkanaście lat. Reformy Clintona i republikańskiego Kongresu pozwoliły na spłatę dużej części długu, do czego przyczyniły się też dobre wyniki gospodarcze w latach 90. i mniejsze na wojsko. Później jednak nastąpiły wydarzenia 9/11 i dodatkowe koszty prowadzenia wojen na Bliskim Wschodzie oraz wewnętrzne wydatki związane z bezpieczeństwem kraju. Od tamtej pory obserwujemy właściwie nieprzerwany wzrost długu publicznego, pogłębionego kryzysem finansowym w 2007 r., który właśnie przekroczył 22 biliony i wynosi obecnie 104.1 proc. GDP.

Innym, ważnym wskaźnikiem, są sumy pożyczane przez rząd na swą działalność z różnych programów publicznych, na przykład Social Security i Medicare. W latach 80. nie przekraczały one biliona rocznie, dziś wynoszą powyżej 14.

Widać więc, że dług narodowy zależny jest od wielu czynników i zmienia się na przestrzeni lat zależnie od potrzeb. Silna gospodarka może pożyczać duże sumy i nie grozi to niczym poważnym.

Ekonomiści boją się jednak o przyszłość. Najnowsze prognozy ponadpartyjnego Congressional Budget Office wskazują, iż dług będzie dalej rósł i w 2049 r. w stosunku do GDP wynosić będzie 150 procent, czyli dużo powyżej bezpiecznego poziomu. Może to nastąpić szybciej, jeśli utrzymane zostaną niedawne reformy podatków.

Dług to nic strasznego

Niektórzy politycy argumentują, że rosnący dług publiczny to nic wielkiego - ponieważ Stany Zjednoczone zawsze mogą po prostu wydrukować więcej pieniędzy i nie muszą ich spłacać. Dlatego odrzucają obawy dotyczące wysokich wydatków na różne programy przynoszące korzyści społeczeństwu i o dług narodowy się nie martwią. Jeśli ten argument nie przemawia do wyobraźni, sięgają po inny:

- Wyobraźmy sobie, że czteroosobowa rodzina ma roczny dochód w wysokości 120 tysięcy dolarów. Ta sama rodzina spłaca pożyczkę na dom wartości 200 tysięcy, dwa samochody – każdy po 25 tysięcy, dwie pożyczki studenckie i kilka kart kredytowych. Jak widać ich zadłużenie jest ponad dwa razy wyższe od dochodu. Czy to oznacza, że rodzina ta żyje na skraju bankructwa? Nie, radzi sobie dobrze, wyjeżdża na wakacje i bywa w restauracjach. Dług to nic złego, bo pozwala na inwestowanie i dokonywanie niezbędnych w danym momencie zakupów. Podobnie jest z długiem narodowym – przekonują zwolennicy tego tłumaczenia – biorąc pod uwagę Produkt Krajowy Brutto, kraj jest w stanie w ciągu roku wytworzyć sumę niezbędną do spłacenia należności. Poza tym, wskazują niektórzy, ryzyko jest niewielkie, gdyż oprocentowania są wciąż na rekordowo niskim poziomie. Nie wszyscy podzielają jednak ten punkt widzenia.

Dług to potencjalne kłopoty

Spora grupa ekonomistów obawia się, że w razie spowolnienia gospodarczego, a dojść do niego może w każdej chwili, dość szybko sprawy mogą przybrać niepomyślny obrót. Może dojść do hiperinflacji i dewaluacji waluty, a to oznaczałoby bardzo głęboki kryzys gospodarczy. Wysoki dług, niskie podatki i oprocentowania – mówią przeciwnicy utrzymywania długu na takim poziomie – oznaczają w razie problemów niemożność zwiększenia wydatków w ramach bodźców ekonomicznych, dalszego obniżania podatków czy regulowania oprocentowania. Patrząc na opisaną przed chwilą rodzinę, porównać to można do utraty połowy dochodu – w wyniku śmierci, choroby lub utraty pracy, co uniemożliwi spłatę zaciągniętych długów, dalszego zapożyczania i w krótkim czasie może rodzinę wpędzić w poważne tarapaty finansowe.

Przez dziesięciolecia kolejni politycy, zwłaszcza należący do partii republikańskiej, ostrzegali przed niebezpieczeństwami wynikającymi ze zbyt wysokiego długu publicznego. Mało kto słuchał i kolejne administracje – zarówno demokratyczne jak i konserwatywne - podnosiły pułap deficytu budżetowego, który bezpośrednio przekładał się na wzrost zadłużenia. Dziś wydaje się trudny do opanowania i zamiast zdecydowanie działać na rzecz jego obniżenia, mamy wrażenie, iż mało kto się tym problemem przejmuje.

To rząd tworzy zadłużenie wydając zbyt dużo pieniędzy albo znacząco obniżając opodatkowanie. Jeśli prowadzona przez władze polityka fiskalna stymuluje gospodarkę, wówczas obniża się zadłużenie. Silniejsza ekonomia oznacza wyższe dochody z podatków, a tym samym spłatę należności. Teoria ta mówi, iż wzrost gospodarczy wypełnia lukę finansową utworzoną poprzez obniżanie podatku. Problem w tym, że jak pokazują doświadczenia z ostatnich kilkudziesięciu lat, teoria ta sprawdza się wyłącznie wtedy, gdy są one bardzo wysokie - powyżej 50 proc. Gdy są niższe, choćby a poziomie 25-35 proc. jak obecnie, wzrost gospodarczy wynikający z ich dalszego obniżania nie przekłada się zysk rządu i zmniejszanie długu.

Jaki to ma wpływ na nas

Do tej pory rozpatrując wysokość długu mówiło się głównie o kraju i jego gospodarce. Jednak ma on wpływ na mieszkańców.

- Wraz z jego wzrostem wzrasta prawdopodobieństwo, że rząd nie wywiąże się z obowiązku obsługi zadłużenia, a zatem Departament Skarbu będzie musiał podnieść atrakcyjność obligacji, czyli podwyższyć dywidendy. Wypłata ich zmniejsza kwoty na inne cele, ponieważ więcej dochodu z podatków będzie musiało zostać wypłacone jako odsetki. Z czasem spowoduje to obniżenie standardu życia.

- Ponieważ oprocentowanie obligacji wzrasta, korporacje tu działające będą postrzegane jako bardziej ryzykowne, co wymagać będzie wzrostu rentowności nowo wyemitowanych obligacji. To z kolei spowoduje podniesienie cen produktów i usług w celu pokrycia zwiększonych kosztów. Z biegiem czasu może to wywołać inflację.

- Wraz ze wzrostem rentowności obligacji skarbowych wzrośnie koszt pożyczania pieniędzy na zakup domu, ponieważ wartość pieniądza na rynku kredytów hipotecznych jest bezpośrednio powiązana z krótkoterminowymi stopami procentowymi ustalonymi przez Rezerwę Federalną. W związku z tym wzrost stóp procentowych obniży ceny i wartość domów.

- Wraz ze wzrostem ryzyka niewypłacalności jakiegoś kraju w wyniku zbyt wysokiego długu, może dojść do problemów społecznych, ekonomicznych, a tym samym politycznych, co z kolei przekłada się na kwestie bezpieczeństwa narodowego.

To oczywiście teorie, ale czy warto je testować? Na razie wszyscy są zgodni: obecny poziom długu narodowego, choć rekordowo wysoki, nie stanowi wielkiego zagrożenia. Ale czy będziemy mogli powiedzieć to samo za 10-15 lat?

Na podst. cnbc, Time, busnessinsider, investopedia
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor