Kilka dni temu minął rok od objęcia urzędu prezydenta USA przez Donalda Trumpa. To nieco za wcześnie na wystawianie ocen, bo pierwszym prawdziwym testem jego popularności będą wybory parlamentarne w 2018 r., a ostatecznym starania o reelekcję dwa lata później. 12 miesięcy wystarczy jednak, by wstępnie ocenić człowieka na danym stanowisku, stopień realizacji obietnic, czy wreszcie styl sprawowania władzy.
Zwłaszcza ten ostatni punkt wzbudza najwięcej kontrowersji i wpływa na rekordowo niskie notowania wśród wyborców, co jest zaskakujące przy dość sprawnie funkcjonującej ekonomii, spadającym bezrobociu i rosnącej wartości giełdy. Zacznijmy więc od tego.
Według portalu FiveThirtyEight, zbierającego i sumującego wszystkie sondaże, jego popularność utrzymuje się od jakiegoś czasu na poziomie niecałych 40 proc. Oznacza to, że po roku sprawowania urzędu jest najmniej popularnym prezydentem od czasu rozpoczęcia takich badań, czyli ery Harry`ego Trumana. Wskaźnik dla Trumpa wynosi -15, co oblicza się odejmując negatywne opinie od pozytywnych. Dla porównania kilka nazwisk z czołówki listy:
* Prezydent (rok inauguracji) * Zadowolonych *Niezadowolonych *Wynik po roku
John Kennedy (1961) 79% 10% +69
George W. Bush (2001) 81% 13% +68
George H.W. Bush (1989) 78% 11% +67
Lyndon Johnson (1963) 74% 15% +59
Dwight Eisenhower (1953) 71% 18% +53
Oraz kilka z końca listy:
Harry Truman (1945) 50% 35% +15
Ronald Reagan (1981) 49% 40% +9
Barack Obama (2009) 50% 43% +7
Gerald Ford (1974) 44% 39% +5
Donald Trump (2017) 40% 55% -15
Oczywiście dane sondażowe po roku urzędowania nie pokrywają się niemal nigdy z wynikami końcowymi, ale dają nam pewne pojęcie, jak postrzegany jest gospodarz Białego Domu i czego można się spodziewać w przyszłości. W tym przypadku Donald Trump uzyskał wynik o 22 punkty niższy od średniej dla wszystkich prezydentów z ostatnich ponad 70 lat i jest jedynym z punktacją ujemną.
W czasie wyborów w 2016 r. Donald Trump zgromadził niemal 63 miliony głosów. Część z nich oddały osoby nie do końca przekonane do jego kandydatury, ale obawiające się zwycięstwa Hillary Clinton. Wierzono, że po wyborach i objęciu stanowiska niektóre zachowania zaobserwowane podczas kampanii znikną, zastąpione powagą urzędu. Czy tak się stało? Nie do końca.
Wiemy już, że prezydent prowadzi politykę głównie za pomocą Twittera i krótkich, pojawiających się na nim wpisów. Prowadzi utarczki słowne nawet wtedy, gdy nie leży to w jego interesie. W pierwszym roku kilkukrotnie podjął walkę z senatorami własnej partii wiedząc, że ich głosy niezbędne są do realizacji własnych planów, a także konieczne do wyciągnięcia go z ewentualnych kłopotów. Być może między innymi z tego powodu nie udało mu się więc wypełnić większości znaczących obietnic wyborczych, choć w ostatnich dniach minionego roku doszło do podpisania nowej ustawy podatkowej, a od początku kadencji wydał on już kilkaset dekretów regulujących różne dziedziny życia i gospodarki.
Mimo upływu czasu wciąż gorąca jest sprawa wpływu Rosji na wyniki wyborów, wciąż działa też komisja Muellera. Prezydent chciał porównywać poziom inteligencji z własnym sekretarzem stanu, obraził część zagranicznych sojuszników, wypowiadał opinie sprzeczne z oficjalnymi informacjami płynącymi z Białego Domu. Poza tym już w czwartym miesiącu urzędowania rozpoczęła się dyskusja na temat ewentualnego impeachmentu, a następnie zmiany prawa dającemu prezydentowi możliwości użycia broni nuklearnej.
Tylko jednego dnia, we wtorek, 2 stycznia, za pomocą 16 wpisów na Twitterze Trump skrytykował Pakistan, zagroził odebraniem pomocy finansowej Palestynie, przypisał sobie brak komercyjnych wypadków lotniczych w 2017 r., ponownie zaatakował nieprzychylne sobie media i przekonywał, że ma większy przycisk nuklearny, niż lider Korei Północnej.
Wszystko, co obserwujemy od ponad roku, to odejście od tradycyjnej formy wypełniania obowiązków prezydenta. Poprzednicy Donalda Trumpa starali się za wszelką cenę unikać kontrowersji, podczas gdy dla niego jest to sposób osiągania celu. Inni raczej nie wypowiadali się bez przygotowania i niepytani o jakiś temat, Trump robi to każdego dnia. Nie znaczy jednak, że musimy takie zachowania krytykować jeśli przynoszą korzyści. Trudno jednak je w powodzi rozsyłanych po świecie tweetów znaleźć.
Mimo dość chaotycznego sposobu sprawowania władzy, trudnych do zrozumienia wpisów na portalach społecznościowych, widocznego braku znajomości wielu poruszanych tematów, czasami nawet prób ograniczenia zasad demokracji (ataki na media i sądy), gospodarka radzi sobie nieźle.
„Dałbym mu najwyższą ocenę w sprawach ekonomii i myślę, że zrobiłaby to większość Amerykanów” – mówi Stephen Moore, analityk ekonomiczny, który doradzał Trumpowi podczas kampanii wyborczej, a ostatnio pomagał w tworzeniu reformy podatkowej. Wskazuje jednocześnie na rosnącą wartość giełdy, bezrobocie na poziomie 4.1 proc., czy coraz wyższy PKB.
To fakt, że podstawowe wskaźniki ekonomiczne wyglądają dla USA dobrze, na pewno lepiej, niż na początku kadencji przewidywano. Kontrowersje dotyczą jedynie tego, czy to prezydentura Donalda Trumpa tak wpłynęła na gospodarkę, czy też jest to kontynuacja wcześniej obserwowanych trendów.
Robert Scott z Economic Policy Institute w Waszyngtonie zgadza się z pozytywnymi wynikami gospodarki, ale według niego są one częścią trwającego od ośmiu lat wzrostu, natomiast obecna prezydentura procesowi temu zagraża.
“Poprawa w gospodarce trwa od 2010 r.” – mówi Scott – „Jednak martwi nas kilka wskaźników. Na przykład wciąż spada liczba tworzonych nowych miejsc pracy, nie rosną też zarobki”.
Poza tym ekonomista ten wskazuje na potencjalnie negatywne dla gospodarki decyzje z ostatnich miesięcy. Wśród nich zniesienie kilku chroniących pracowników rozporządzeń, choćby dotyczących pracy w nadgodzinach, bezpieczeństwa i zdrowia w miejscu pracy, czy ilości napiwków, jakie pracownik może zabrać do domu.
Wspomniany wcześniej Stephen Moore widzi to inaczej. Według niego polityka probiznesowa przynosi korzyści, czego wynikiem są rosnące notowania na giełdzie.
“Myślę, że inwestorzy i pracownicy wierzą w skuteczność polityki prezydenta, co pomoże w dalszym rozwoju gospodarczym kraju” – dodaje Moore.
Wszyscy zgadzają się jednak, że po roku trudno jest oceniać wyniki ekonomiczne. Trzeba poczekać na skutki podpisania Umowy Transatlantyckiej bez udziału USA, co może okazać się szkodliwe dla amerykańskich eksporterów, czy wyniki renegocjacji umowy NAFTA. Na razie żadnych nowych, bilateralnych umów Stany Zjednoczone nie podpisały rezygnując jednocześnie z grupowych negocjacji handlowych. Cieszą jednak pozytywne wyniki z rynku pracy, gdzie zwiększyło się zatrudnienie w fabrykach i przy wydobyciu, czy obietnice inwestycji ze strony dużych korporacji. Z drugiej strony niedawne zmiany podatkowe wpłyną na zwiększenie deficytu w okresie najbliższych lat, co z kolei negatywnie wpłynąć może na stopień zadłużenia i inflację.
Notowania prezydenta wśród demokratów i wyborców niezależnych nie są znaczące, jednak wśród republikanów utrzymują się na wysokim poziomie. Warto też pamiętać, że gdy dwaj senatorowie republikańscy, Corker i Flake, w negatywny sposób wypowiadali się w mediach na temat polityki prezydenta i sposobu sprawowania przez niego urzędu, żaden inny polityk tej partii do nich nie dołączył. To oznacza, że mimo kontrowersji partia trzyma się razem i przygotowuje do kolejnego testu, jakim będą tegoroczne wybory parlamentarne.
Wybory te są zwykle testem dla urzędującego prezydenta i najczęściej jest tak, że jego partia traci kilka miejsc w obydwu izbach. W tym roku walka toczyć się będzie o wszystkie miejsca w Izbie Reprezentantów i 33 fotele w Senacie. W Izbie republikanie mają sporą przewagę, w Senacie jest ona minimalna. Możemy dziś tylko spekulować, czy zmieni się układ sił i na podstawie dotychczasowych wyników wyborów uzupełniających przewidywać zwycięstwo demokratów. Byłoby to jednak przedwczesne, bo głosowanie dopiero jesienią i do tego czasu wiele może się zmienić.
Przeanalizujmy jednak dane z przeszłości. Od czasu zakończenia II wojny światowej rządząca partia traciła w czasie wyborów wypadających w połowie kadencji prezydenckiej średnio 30 miejsc w Izbie i 4 w Senacie. Ponieważ odbywają się one w tym czasie, nazywane są często „referendum popularności prezydenta”. Gdy nie jest ona zbyt wysoka, dochodzi do politycznego tsunami, w wyniku którego Kongres przejmuje dotychczas opozycyjna partia. W 1945 r. bardzo niepopularny w tym czasie prezydent Truman stracił 45 miejsc w Izbie Reprezentantów i 12 w Senacie. Całkiem niedawno, bo w 2010 r. Barack Obama, którego wyniki były lepsze od Trumana, utracił aż 63 fotele w Izbie i sześć miejsc w Senacie. Patrząc na obecne notowania prezydenta Trumpa można spodziewać się trzęsienia ziemi, ale równie dobrze, podobnie jak podczas wyborów w 2016 r. wyniki mogą nas zaskoczyć.
Demokraci przygotowują się do walki zbierając głosy i fundusze. Do przejęcia Izby Reprezentantów potrzebują 24 zwycięstwa. W obecnej sytuacji nie byłoby to trudne, ale przez ostatnie 10 lat republikanom udało się tak pozmieniać granice dystryktów wyborczych, że zwykła przewaga sympatyków na danym terenie może nie wystarczyć. Niemal pewne jest przejęcie przez demokratów senatu, gdzie wystarczą do tego dwa zwycięstwa.
Korzystając z niskich notowań prezydenta i przewidując zwycięstwo partia demokratyczna w 2017 r. wystawiła do walki o miejsca w Kongresie aż 455 kandydatów, podczas gdy republikanie tylko 111. To znaczy, że sami republikanie nie spodziewają się zbyt wielu wygranych. Do tego większość kandydatów demokratycznych bez trudu znajduje sponsorów i gromadzi coraz większe sumy na kampanię. Perspektywy mają lepsze, niż republikanie w 2010 r., gdy zdecydowanie przejęli obydwie izby Kongresu.
Na rozstrzygnięcie należy jednak poczekać i być gotowym na niespodzianki. Donald Trump i jego partia mają za sobą kwitnącą gospodarkę, niskie bezrobocie, bijącą rekordy giełdę i zadowolenie większości podatników ze spodziewanych obniżek przy rozliczeniach.
Poza tym Amerykanie powoli przyzwyczajają się do nietypowego stylu uprawiania polityki przez gospodarza Białego Domu. Już nie każdy wpis na Twitterze robi tak wielkie wrażenie jak jeszcze pół roku temu, już coraz mniej przeszkadza wyborcom, że w okresie ostatnich 365 dni prezydent spędził w swych prywatnych rezydencjach, głównie na polach golfowych, aż 122 dni. Komisja Muellera na razie nie znalazła żadnych dowodów na zmowę przedwyborczą z Rosjanami, a Stany Zjednoczone nie uwikłały się w kolejny konflikt zbrojny poza granicami.
Jeśli taka sytuacja utrzyma się, to kto wie, czy najbliższe wybory parlamentarne, nazywane „referendum popularności prezydenta” nie wypadną lepiej niż obawiają się tego republikanie i gorzej, niż mają na to nadzieję demokraci.
Na podst.: brookings.edu, wsj.com, dw.com, npr.org, fivethirtyeight.com, huffingtonpost.com
opr. Rafał Jurak