Minęło 12 miesięcy od wyboru Donalda Trumpa na stanowisko prezydenta USA. Jego zwolennicy mówią, że mimo sporego zamieszania wokół jego osoby, radzi sobie całkiem nieźle. Opozycja ma zdanie odmienne. W czasie, gdy eksperci przede wszystkim komentują kolejne, niemal codzienne kontrowersyjne wypowiedzi przywódcy USA, jego sojusznicy odrzucają je jako nic więcej, niż medialny szum. Nawet część demokratów przyznaje z frustracją, że prezydent najzwyczajniej rozprasza uwagę społeczeństwa, by w tym samym czasie realizować agresywne plany związane z deregulacją różnych obszarów życia, które zapowiadał podczas kampanii wyborczej.
Mimo wielu kontrowersji – mówią zarówno jego gorący zwolennicy oraz zagorzali przeciwnicy – Donald Trump wciąż jest prezydentem. Z wyjątkiem mało prawdopodobnego w tym momencie impeachmentu, będzie nim przynajmniej do 2020 roku. Obydwie strony lubują się też w sondażach. Jedni pokazują, iż nie stracił poparcia wśród tzw. bazy wyborczej, co należy uznać za sukces, inni natomiast, że w skali kraju żaden prezydent nie miał niższych notowań rok po wyborze.
Wszystko to nie pokazuje nam jednak, czy Trump odnosi sukces na zajmowanym stanowisku, czy nie. Bo mierników sukcesu jest wiele, a wspomniane przed chwilą do nich nie należą. Mówienie, że „wciąż jest prezydentem” oznacza jedynie, iż każdy kto wypełnił do końca swą kadencję odniósł sukces. W ten sposób James Buchanan, Herbert Hoover, czy Jimmy Carter stają na równi z Franklinem Rooseveltem i Ronaldem Reaganem.
Obsesja na punkcie “bazy wyborczej” również nie wnosi nic do dyskusji. Według uproszczonej definicji to część elektoratu gorliwie oddana zwycięzcy wyborów, która tylko pod wpływem wyjątkowych, narastających problemów, może z biegiem czasu stracić do niego emocjonalny stosunek. Większość byłych prezydentów, włączając w to Richarda Nixona, nie utraciła nigdy swej bazy. Wieloletnie analizy i badania potwierdziły, iż nawet pod wpływem takich skandali, jak Watergate, Iran-Contras, Monica Lewinski, baza wyborców danej partii pozostawała wierna swemu prezydentowi do końca.
Istnieją jednak nieco lepsze sposoby oceny skuteczności prezydenta, pozwalające nam również lepiej zrozumieć, jak radzi sobie na zajmowanym stanowisku. W jakich obszarach więc działa wydajnie?
Na przykład gdy chodzi o wykorzystanie przez niego uprawnień prezydenckich do realizacji swych planów i programu. Wykorzystuje je często i za pomocą dekretów wprowadza w życie zapowiadane na szlaku wyborczym deregulacje. Oczywiście nie oznacza to, że podejmowane decyzje zadowalają wszystkich lub choćby większość, ale należy podkreślić, iż nie chodzi tu o popularność, ale skuteczność w wykorzystaniu danej mu władzy i uprawnień.
Już w pierwszych dniach urzędowania zredukował liczbę rozporządzeń dotyczących ochrony klimatu i inwestycji finansowych, wprowadzonych przez poprzedniego gospodarza Białego Domu. Scott Pruit z Agencji Ochrony Środowiska(EPA) od samego początku opowiedział się po stronie rozwoju biznesu, któremu przeszkadzały w tym rozliczne ustawy chroniące środowisko. Pomysł budowy muru na południowej granicy na razie wprawdzie utknął w Kongresie, ale wykorzystując swe uprawnienia Trump wpłynął na zwiększenie liczby zatrzymywanych i deportowanych osób o nieuregulowanym statusie imigracyjnym. Gdy nie udało się po raz kolejny zlikwidować i zastąpić ACA, czyli ustawy znanej jako Obamacare, za pomocą dekretów prezydenckich zlikwidowano dopłaty dla firm ubezpieczeniowych, niezbędne dla stabilnego funkcjonowania systemu. W podobny sposób prezydent zakończył program DACA, czyli Deferred Action for Childhood Arrivals, likwidując wprowadzoną przez Obamę prawną ochronę osób nim objętych.
Kilku dekretów nie udało się wprowadzić, gdyż zablokowały je sądy federalne w różnych stanach, choćby wczesnego zakazu wjazdu do USA osobom z kilku państw muzułmańskich. Jednak za umiejętność wykorzystania swych uprawnień i skuteczne realizowanie części obietnic wyborczych prezydent powinien otrzymać wysoką notę, nawet jeśli podejmowane przez niego decyzje wywołują wiele kontrowersji.
Gospodarka też radzi sobie nieźle. Choć prezydent nie wprowadził żadnych zmian legislacyjnych, ani nie zaproponował nowych rozwiązań zmniejszających brak poczucia stabilności, co było jednym z motywów wysokiego poparcia jego kandydatury, to giełda radzi sobie świetnie, a bezrobocie utrzymuje się na niskim poziomie. Krytycy Trumpa słusznie zwracają uwagę, że w dużej części postępy w gospodarce wynikają ze zmian wprowadzonych po krachu w 2008 r. oraz naturalnego cyklu ekonomicznego, a widoczne dziś trendy miały początek już za prezydentury Obamy. Utrzymujące się wciąż na niskim poziomie zarobki niepokoją nieco wyborców Donalda Trumpa, ale nie ma to wielkiego przełożenia politycznego dla prezydenta, gdyż śmiało może on powiedzieć, że za jego rządów, a przynajmniej przez pierwszy rok, gospodarka się rozwijała.
Jeśli zechce, Donald Trump może też zwrócić uwagę na fakt, że w pierwszym roku jego urzędowania Stany Zjednoczone nie uwikłały się w żaden poważny, niepotrzebny konflikt zbrojny. Tego argumentu zgodnie z zaleceniami doradców jednak nie powinien używać, bo przy dość agresywnej wymianie zdań z przywódcami niektórych krajów i pogarszających się stosunkach pomiędzy USA i resztą świata możemy to nazwać szczęściem.
Pozostałe wskaźniki nie są już tak dobre i wskazują raczej noty ujemne.
Najważniejszym miernikiem sukcesu gospodarza Białego Domu są bowiem postępy legislacyjne. Wielcy prezydenci z przeszłości potrafili przekonać Kongres do przegłosowania dużych ustaw zmieniających układ polityczny w kraju. W ten sposób zawsze oceniano skuteczność prezydenta. Roosevelt miał swój „New Deal”, Johnson „Great Society”, A Reagan nienazwane żadną konkretną nazwą reformy podatkowe, zmiany rynkowe i wzrost wydatków na wojsko.
Donald Trump na obecnym etapie nie może się niczym podobnym pochwalić. Po 9 miesiącach jednolitych rządów republikańskich (Biały Dom, Senat, Izba Reprezentantów), czyli warunkach wymarzonych dla każdej partii, nie udało się przeprowadzić ani jednej ważnej, zapowiadanej od lat reformy. Prezydent nie wykorzystał okazji do zjednoczenia Kongresu, a w przypadku ustawy zdrowotnej jego działania śmiało można nazwać fiaskiem. W najbliższym czasie może uda się reforma podatkowa, co na moment przyćmi inne niepowodzenia legislacyjne.
Trump zapewniał podczas kampanii wyborczej, że “osuszy bagno” w Waszyngtonie. Na razie jego działania przynoszą odwrotny skutek. Zbliżenie jego imperium biznesowego z politycznym interesem kraju przynosi więcej problemów, niż się spodziewano. Zresztą od bardzo wielu lat taka mieszanka jest jednym z głównych powodów braku zaufania obywateli do rządu federalnego. Wielu obserwatorów sceny politycznej, zarówno o poglądach liberalnych jak i konserwatywnych przyznaje, że woda w waszyngtońskim bagnie jest bardziej mętna, niż kiedykolwiek wcześniej.
Trumpowi nie udało się też uzyskać poparcia lub sympatii większości obywateli. Żaden poważny sondaż z ostatnich miesięcy nie jest dla niego optymistyczny. Średnio 59 proc. ankietowanych wyraża się wciąż o jego prezydenturze negatywnie. To najgorszy wynik po 9 miesiącach urzędowania wśród wszystkich prezydentów od początku prowadzenia takich badań. Średnio 65 proc. badanych mówi, że nie jest mu w stanie zaufać, tylko 44 proc. uważa, że radzi sobie dobrze w dziedzinie ekonomii. Niedawne, wtorkowe wybory pokazały, że republikanie zaczynają płacić wysoką cenę za niskie notowania swego prezydenta – w stanach Virginia i New Jersey musieli oddać wiele kluczowych stanowisk demokratom.
Choć nie są zbyt precyzyjne, ogólnokrajowe sondaże są ważne, gdyż pokazują nastroje społeczne, mierzą popularność i wskazują, w jaki sposób potencjalni wyborcy reagują na działania rządu. Patrząc na liczby można oczywiście uznać, że są sfałszowane, a popularność prezydenta jest znacznie wyższa. Jednak jeśli potraktujemy je poważnie, a tak chyba powinniśmy zrobić, to musimy dojść do wniosku, iż prezydent ma poważne problemy z uznaniem w oczach społeczeństwa.
Trump nie poprawił też wizerunku, pozycji i bezpieczeństwa USA na arenie międzynarodowej. Ryzyko poważnego konfliktu militarnego jest większe, głównie za sprawą braku dyplomacji w słownych utarczkach prezydenta z adwersarzami. Eksperci w tej dziedzinie wskazują również na podważanie przez niego działań dyplomatów, przykładem może być choćby brak porozumienia z Sekretarzem Stanu, Rexem Tillersonem. Słowne bitwy z Koreą Północną na Twitterze sprawiły, że Stany Zjednoczone znalazły się w bardzo trudnym położeniu. Brak reakcji w obecnej sytuacji ośmieli innych. Reakcja oznaczać może bardzo poważny i brzemienny w skutki konflikt zbrojny. Próby rozmontowania międzynarodowej umowy z Iranem mogą zakończyć się jego powrotem do prac nad bronią nuklearną i zwiększeniem wpływów tego kraju w tamtej części świata. Mimo niezbitych dowodów, prezydent nie jest w stanie przyznać, że Rosja próbowała wpłynąć na wybory w USA i krajach sojuszniczych(Wlk. Brytania, Francja), w związku z czym nie robi się nic, by podobnej sytuacji uniknąć w przyszłości.
Stany Zjednoczone nie mając żadnej wizji polityki zagranicznej w połączeniu z niedoświadczonymi w tych sprawach doradcami i odrzucanymi sugestiami pracowników ambasad rozsianych po całym świecie, zajmują się doraźnie kolejnymi problemami. Ryzyko popełnienia błędu jest duże. Znacznie bardziej doświadczeni i biegli w negocjacjach prezydenci poprowadzili w przeszłości kraj w złym kierunku.
Kolejnymi miernikiem sukcesu prezydenta jest siła jego partii. Słabe notowania uzyskał tu prezydent Obama, zważywszy na stan, w jakim znaleźli się demokraci pod koniec jego kadencji i po opuszczeniu stanowiska, gdy utracili obydwie izby Kongresu i Biały Dom. Mimo obecnej dominacji partia republikańska przeżywa kryzys. Rozłam w szeregach, kolejni członkowie Kongresu rezygnujący z ubiegania się o reelekcję, brak sukcesów legislacyjnych. Ostatnie wybory i ich wyniki w kilku stanach pokazały, że jeśli nic się nie zmieni partia ta utraci Senat i Izbę reprezentantów w 2018 roku. Jeśli przetrwa kolejnych kilka lat bez utraty władzy, stanie się to pomimo prezydentury Trumpa, a nie dzięki niej.
Należy też zauważyć, że coraz bardziej zanika powaga urzędu prezydenta. Proces ten nasilał się od lat za sprawą kolejnych gospodarzy Białego Domu, ale Donald Trump znacznie go przyspieszył. Wpłynęło na to kilka rzeczy: wykorzystywanie pozycji do szerzenia niesprawdzonych informacji, wręcz kłamstw, infantylne zachowania na Twitterze w obliczu poważnych spraw i tematów, a przede wszystkim fakt, iż urzędujący prezydent stał się największym demagogiem, jakiego wyłonił amerykański proces polityczny.
Jasne jest, że przeciwnicy Donalda Trumpa będą krytykować każde jego posunięcie i wskazywać na wpadki, potknięcia i brak rozeznania w wielu tematach. Bardzo często są to problemy wyolbrzymiane, nastawione na odniesienie konkretnego efektu politycznego. Jednak zwolennicy obecnego prezydenta również powinni zauważyć, iż nie jest to zbyt udana kadencja. Nawet jeśli wyjdzie on obronną ręką z prowadzonego dochodzenia FBI w sprawie wpływu Rosji na wybory, to należy obiektywnie ocenić sposób, w jaki dobiera sobie współpracowników, czy steruje Departamentem Sprawiedliwości. To, że tak wcześnie w kadencji, pod pełnymi rządami republikanów prowadzone jest śledztwo, które zaczyna przynosić wyniki, oznacza, że coś jest nie w porządku. Nawet prawdziwy zwolennik Trumpa powinien powstrzymać się przed upraszczaniem i zbywaniem wszystkich informacji machnięciem ręki i powtarzaniem, że wszystko jest w porządku.
Na podst.: theatlantic, huffington, realclearpolitics
opr. Rafał Jurak