----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Stany Zjednoczone to rozległy kraj, zajmujący sporą część kontynentu, zamieszkały przez ponad 320 mln. ludzi. W tak wielkiej populacji zawsze znajdzie się wiele osób mówiących lub robiących nieprzyzwoite, niedorzeczne, wręcz idiotyczne rzeczy.

100 lat temu, kiedy mieszkańcy tego kraju informacje na wszelkie tematy czerpali głównie z lokalnych źródeł lub plotek powtarzanych przez sąsiadów, przypadki ekstremalnych zachowań i durnych wypowiedzi w większości pozostawały więc znane... lokalnie. W połowie XX wieku wraz z rozwojem mediów informacje zaczęły błyskawicznie pokonywać wielkie odległości. Radio i telewizja nadawały od wschodniego do zachodniego wybrzeża, gazety czerpały tematy z ogólnokrajowych serwisów, tym samym mało znane przypadki niecodziennych zachowań i oburzających wypowiedzi poznawali słuchacze, widzowie i czytelnicy w całym kraju. Ponieważ Amerykanie zawsze lubili sensacyjne historie i opowieści, więc tego typu wiadomości cieszyły się sporym powodzeniem. Wciąż jednak nie było to masowe zjawisko, bo zależało od wielu czynników i podlegało pewnym ograniczeniom, związanym choćby z cyklem wydawniczym czasopism, godzinami nadawania programów i decyzjami wydawców.

Nastała jednak era kablówek, satelitów, 24 godzinnych serwisów informacyjnych, a przede wszystkim internetu, gdzie w czasie rzeczywistym pojawiają się wszelkiego kalibru doniesienia z najdalszego zakątka globu. Każda, nawet najdrobniejsza informacja powielana jest jak echo przez tysiące stron, portali i komunikatorów. Nie ma szans, by nie była zauważona przez miliony użytkowników.

Ponieważ jest zapotrzebowanie na najbardziej nieprawdopodobne historie i mrożące krew w żyłach przypadki, znajduje się odpowiedni produkt i rozpowszechnia go jak najszybciej. Kto zrobi to pierwszy zyskuje dodatkowych użytkowników, a to z kolei gwarantuje zainteresowanie sponsorów. Bo w sieci pieniądze zarabia się liczbą widzów i czytelników. Serwisy informacyjne mają więc interes w tym, by dostarczać najgłupszych, absurdalnych, często żałosnych i niedorzecznych wypowiedzi, które przyciągną uwagę jak największej liczby odbiorców. Podobnie z samymi dziennikarzami, aktywistami, pisarzami, politykami i osobami po prostu domagającymi się rozpoznania i uwagi. Każde zagadkowe, dziwne, idiotyczne wręcz zdanie przynosi zamierzony efekt – krótkotrwałą sławę.

Mamy jeszcze jedną grupę, osób które pracują dla portali informacyjnych oddanych określonej opcji politycznej, stronniczych w doborze zamieszczanych i emitowanych materiałów, wykorzystujących to zjawisko do ośmieszenia lub pogrążenia przeciwnika. Robią to obydwie strony obecnej sceny politycznej, choć wydaje się, że w tym momencie media konserwatywne nieco częściej. Efekty takich działań mogą być groźne dla kraju i społeczeństwa, bo bardzo często przekraczana jest granica przyzwoitości, dobrego smaku, a same doniesienia stają się zwykłą dezinformacją.

Przykładem może być niedawna reakcja prawicowych mediów na teksty Jill Filipovic i Amandy Marcotte, dwóch progresywnych kobiet piszących do kilku liberalnych czasopism i blogów internetowych, które bardzo mocno popierały w czasie wyborów kandydaturę Hillary Clinton. W ubiegłym tygodniu Filipovic za pomocą jakże popularnego ostatnio Twittera, powieliła fragment artykułu z brytyjskiego Guardiana przekonujący, iż najlepszą rzeczą, jaką ludzie mogą zrobić w zwalczaniu globalngo ocieplenia, jest posiadanie mniejszej liczby dzieci. Marcotte posunęła się jeszcze dalej i w dość obraźliwy sposób porównała rodziny wielodzietne do kobiet posiadających wiele kotów, które ludzie uważają za wariatki. Powiedzmy szczerze, że obydwie panie nie popisały się ani taktem, ani mądrością.

Czy to jednak oznacza, że 65 milionów ludzi głosujących w ostatnich wyborach na Hillary Clinton myśli podobnie jak Filipovic i Marcotte? Absolutnie nie. A jednak konserwatywni krytycy podchwycili i wykorzystali temat niemal natychmiast, pokazując jak to na światło dzienne wreszcie wychodzi z ukrycia mizantropijne, nienawidzące dzieci, prawdziwe oblicze ruchu progresywnego i zwolenników Clinton.

W efekcie tego zamieszania skorzystały dwie mało znane wcześniej autorki kontrowersyjnych tekstów, bo zrobiło się o nich głośno. Konserwatywne portale i media zyskały poklask za ich wskazanie i potępienie, natomiast ich użytkownicy i czytelnicy poczucie zadowolenia, gdy ich podejrzenia znalazły potwierdzenie w „faktach”: oto dowód, że progresywni demokraci są okropni, wystarczy posłuchać tego, co mówią i piszą!

Na trywialnych i głupich wypowiedziach dwóch mało znanych, młodych kobiet z dostępem do internetu skorzystały prawie wszystkie strony zamieszane w aferę. Poza krajem, który dzięki rozpowszechnieniu tej informacji stracił dużo, bo o kolejny milimetr pogłębiła się przepaść pomiędzy politycznymi stronami już i tak bardzo spolaryzowanego społeczeństwa. Każda taka informacja rozdmuchiwana dla określonych korzyści prowadzi do coraz większego podziału.

Ostatnio mamy do czynienia z prawdziwą nagonką na uczelnie wyższe, wykładających tam profesorów i pobierających naukę studentów. Czytając niektóre media ma się wrażenie, iż w związku z wyborem Donalda Trumpa na stanowisko prezydenta zapanowała na nich masowa, politycznie motywowana histeria.

Czy niektórym profesorom i studentom o poglądach lewicowych nie zdarza się głosić głupich haseł dotyczących polityki? Oczywiście, że się zdarza. Zwłaszcza w ostatnim czasie, gdy aktywizm we wszelkich postaciach zdaje się być coraz popularniejszy. Wypada się jednak zastanowić, jak powszechne jest to zjawisko.

Gdy czytamy konserwatywne portale i media poświęcone życiu uczelni i krajowej edukacji, jak Campus Reform, Turning Point USA, czy The College Fix, wydawałoby się, iż liberalne szaleństwo dotknęło wszystkich. Publikują one bowiem każde, nawet najmniej znaczące wydarzenie lub wypowiedź z ponad 4 tysięcy uczelni w USA potwierdzające tezę o liberalnym zaangażowaniu ośrodków kształcenia. Informacje te powielane są później przez opiniotwórcze dzienniki i kanały informacyjne.

Efekt, jaki to przynosi, jest widoczny w ostatnich sondażach. Niedawne badanie Pew Research Center wykazało, że aż 58 procent republikańskich wyborców i skłaniających się ku republikanom wyborców niezależnych wierzy, iż wyższe uczelnie mają negatywny wpływ na sprawy kraju. Co nieprawdopodobne, ale prawdziwe, wzrost liczby osób z taką opinią w okresie zaledwie ostatnich dwóch lat wyniósł aż 21 procent.

Prawda dotycząca uczelni, ich pracowników i studentów nie ma jednak aż tak sensacyjnego zabarwienia. Owszem, wielu profesorów wykładających na przykład nauki humanistyczne, zwłaszcza w Nowej Anglii, czyli stanach Maine, Vermont, New Hampshire, Massachusetts, Rhode Island oraz Connecticut, ma skrajnie lewicowe poglądy, dalekie od głównego nurtu polityczno - kulturowego. Jednak niewielu przenosi je do sal wykładowych, nieliczni dzielą się nimi publicznie. Przede wszystkim są wykładowcami i starają się unikać działań mogących świadczyć o ich stronniczości. Podobnie ze studentami, z których większość stara się zdobyć wiedzę, dyplom i raczej unika zaangażowania w politykę.

Popatrzmy na to z drugiej strony. Mamy nauki społeczne, w tym ekonomię, prawo, religioznawstwo, stosunki międzynarodowe, czy nauki polityczne. Tu większość wykładowców i studentów ma poglądy konserwatywne i jest sympatykami partii republikańskiej. Czy w tej grupie nie zdarza się nikomu powiedzieć lub napisać publicznie czegoś, co natychmiast wykorzystane jest przez media lewicowe? Zdarza się. Ale podobnie, nie można uznawać tych przypadków za opinie i poglądy kilkudziesięciu milionów ludzi wyznających konserwatywne poglądy i wartości. Wypada wspomnieć jeszcze o szkołach medycznych i biznesowych, gdzie jak w lustrze odbija się aktualny podział społeczeństwa, a mimo to nie zdarza się, by dochodziło tam do publicznych sporów, przepychanek słownych i wzajemnego obrażania.

Czytając niektóre doniesienia medialne widzimy tylko jedną stronę medalu, czyli liberalny ekstremizm w najczystszej postaci. W ten sposób społeczeństwo wyrabia sobie opinię na temat systemu edukacyjnego i nietolerancji ogarniającej wszystkie uczelnie w kraju. Z każdym głupim tweetem, z każdą durną wypowiedzią rzuconą w internet przez nieliczne jednostki krzepnie przekonanie o radykalizującej się młodzieży i konieczności zmian. To z kolei przyciąga później wyborców o określonych poglądach do urn wyborczych.

Tracą na tym same uczelnie i miliony osób przez nie zatrudnionych. Tracą również ci, którzy z ideologicznych powodów rezygnują z pobierania nauki na wyższym poziomie. Liczba osób, które według Pew Research podejmuje taką decyzję w swoim imieniu lub swych dzieci jest coraz wyższa. Traci kraj, bo stopniowo zyskuje niedouczonych wyborców, co w dalszej perspektywie odbija się negatywnie na ekonomii i społeczeństwie.

Wspomniane było wcześniej, że winne intelektualnemu zubożeniu społeczeństwa są obydwie strony. Bardzo często słyszymy zarzut ze strony republikanów, iż większość dziennikarzy w znaczących ośrodkach medialnych jest politycznie stronniczych i sprzyja demokratom. Patrząc na liczby, trudno się z tym nie zgodzić. W czasie wyborów wśród obserwujących i opisujących zmagania polityków panowało powszechne przekonanie, iż zwycięstwo Hillary Clinton to formalność. Uzbrojeni w najnowsze sondaże i naukowe analizy nie dopuszczali innej ewentualności. Nawet jeśli pojawiały się sygnały, iż wybory mogą jednak zakończyć się inaczej, były one spychane na margines i grzebane pod stosem informacji potwierdzających już wyrobioną opinię.

Twórcy portalu FiveThirtyEight jako jedyni zachowali spokój i dość trafnie przewidzieli wynik. Sygnalizowali oni już od dawna, że większość dziennikarzy w kraju żyje w politycznej bańce, która może pęknąć w każdej chwili. Wskazywali na liczby:

- w 2013 r. zaledwie 7 proc. osób wykonujących w USA zawód dziennikarza przyznawało się do poglądów republikańskich, choć jeszcze w 2008 r. stanowili ponad 1/3, a w latach 90. Prawie połowę. Co się stało?

Wraz z rozwojem internetu zaczęły upadać tradycyjne i lokalne media. Głównym źródłem wiadomości stały się ośrodki zlokalizowane na wybrzeżach, przede wszystkim w Nowym Jorku, Bostonie i Los Angeles. 60-letni dziennikarz z Kansas piszący do lokalnej gazety lub nadający w lokalnej rozgłośni nie był w stanie konkurować z młodszymi kolegami, uzbrojonymi w najnowsze technologie, mieszkającymi w centrum wydarzeń. Gdy popatrzymy na liczby, okazuje się, że większość osób zatrudnionych w największych opiniotwórczych mediach mieszka i pracuje w powiatach, w których w czasie ostatnich wyborów wygrała Hillary Clinton. 70 proc. za bazę wybrało NY i LA. Nasze miasto, Chicago, mimo że jest trzecią metropolią w kraju, posiada zaledwie 5 proc. rynku, pozostała część USA tylko 25 proc. W ostatnich kilku latach mniejsze, tradycyjne ośrodki medialne zwolniły ponad połowę zatrudnionych. W tym samym czasie wielkie portale informacyjne zlokalizowane na wybrzeżach zatrudniły tyle samo nowych osób, które nie mają pojęcia, co dzieje się w stanach takich jak Oklahoma, czy Nebraska. Czerpiąc wiedzę tylko z jednego źródła, czyli własnego otoczenia, jakim są wielkie, w większości liberalne skupiska miejskie, a także własnych doświadczeń i poglądów, trudno zachować obiektywizm. Efektem tych zmian była wyborcza klęska mediów, które nie potrafiły wyczuć pulsu środkowego-zachodu.

Obydwie strony popełniają grzech dostarczając swym odbiorcom wyłącznie tego, czego sobie oni życzą. W pogoni za odpowiednim tematem zapomina się o rzetelności, uczciwości zawodowej i zwykłym obiektywizmie.

Kontynuacją tego trendu jest wyszukiwanie smacznych kąsków dla swych odbiorców, skupianie się na pojedynczych wypowiedziach, rozdmuchiwanie wygodnych nam poglądów. Informacje są coraz krótsze, pozbawione analizy, bo przecież i tak nikt nie czyta już niczego, co ma więcej niż kilka zdań. Jeśli wierzyć statystykom, to zaledwie 25 proc. osób czytających ten tekst, mimo zainteresowania tematem, dotrwało do końca.

Na podst. politico, chicagotribune, theweek,

Rafał Jurak

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor