W wielu sprawach ekonomiści nie mogą dojść do porozumienia, jednak gdy chodzi o wojny handlowe mówią jednym głosem – nie są dobre i na dłuższą metę nie ma w nich zwycięzców. Właśnie dlatego nie doświadczyliśmy ich od prawie 80 lat, choć podnoszenie ceł na różne towary jest często stosowaną praktyką przez wiele krajów chroniących swe rynki. W związku z zapowiedzią podwyżki opłat granicznych na stal i aluminium importowane do USA pojawia się pytanie: czy mamy do czynienia z często obserwowaną, drobną sprzeczką partnerów handlowych prowadzących negocjacje, czy też może zamienić się to w coś poważniejszego?
Wszyscy mają nadzieję, iż chodzi o tę pierwszą ewentualność, choć odejście głównego doradcy ekonomicznego prezydenta Trumpa może świadczyć, iż administracja USA niewłaściwie oceniła ryzyko i swoimi decyzjami zapoczątkuje serię działań odwetowych ze strony dotychczasowych partnerów, co może zakończyć się poważnymi konsekwencjami dla światowego handlu.
Jeśli spokojnie popatrzymy z boku na groźbę podniesienia ceł na stal i aluminium przez Stany Zjednoczone, a z drugiej strony na zapowiedź odwetu w postaci podwyżki opłat za bourbon, sok pomarańczowy i masło orzechowe przez Unię Europejską, to cała sytuacja może wydawać się niemal komiczna. Powinniśmy jednak potraktować ją poważnie.
Rynki finansowe na pierwszą informację o zapowiadanej podwyżce taryf celnych zareagowały niewielkimi spadkami, tylko sygnalizując zaniepokojenie. Gdy kilka dni później w ramach protestu przeciw tym planom ze stanowiska odszedł weteran Wall Street i zwolennik wolnego handlu, Gary Cohn, główny doradca ekonomiczny prezydenta, twórca reformy podatkowej i autor większości zmian rynkowych w ostatnich kilkunastu miesiącach, spadki były bardziej widoczne i wyrażały zaniepokojenie przyszłością amerykańskiej gospodarki.
Deficyt handlowy USA
Zanim jednak przejdziemy do przewidywanych scenariuszy, warto przez chwilę zastanowić się nad powodami, dla których Donald Trump zdecydował się na takie posunięcie. Pomóc w tym mogą najnowsze dane, z których wynika, że w styczniu br. deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych pokonał kolejną barierę i jest najwyższy od 9 lat, w związku z czym USA mają prawo oceniać, iż obowiązujące umowy handlowe nie są dla tego kraju zbyt korzystne.
Jako przykład weźmy samochody. Każdy pojazd sprowadzany do USA z Unii Europejskiej obłożony jest cłem w wysokości 2.5%. Jednak na amerykańskie samochody eksportowane do Europy nałożone jest 10% cło. Podobnie jest w przypadku wielu innych towarów. W większości sklepów w USA znaleźć można wina z całego świata, w tym Francji, które wypełniają półki i często znajdują się na przecenie. Znaleźć we Francji wina z innych krajów jest trudno, nie tylko z USA, ale również z Hiszpanii, czy Włoch. Francja chroni swój rynek nakładając na konkurencyjne produkty zaporowe cła. Chiny też korzystają na wymianie handlowej ze Stanami Zjednoczonymi produkując ponad 1/3 towarów dostępnych na amerykańskim rynku, ale ze swojej strony nakładają zaporowe bariery na wiele towarów z napisem Made in USA.
W związku z ograniczoną już liczbą produktów amerykańskich na rynkach światowych nie dziwi, że odwet za stal i aluminium dotyczyć może soku pomarańczowego i bourbona z Kentucky. Eksport USA to głównie usługi, a przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się, by wprowadzać u siebie celne opłaty za korzystanie z przeglądarki Google lub logowanie na Facebook.
Decyzja prezydenta była może nie do końca przemyślana, prawdopodobnie podjęta w złym momencie, w niewłaściwej formie i dotyczy nie tych towarów co trzeba, ale przyznać trzeba, że nie jest bezpodstawna. Europa, a tym bardziej Chiny, prowadzą znacznie bardziej protekcjonistyczną politykę gospodarczą niż Stany Zjednoczone, na czym te ostatnie od wielu lat tracą.
Historia uczy, że to przegrana dla wszystkich
Regulowanie przepływu towarów za pomocą ceł nie jest niczym nowym i poprzednicy Trumpa korzystali z tych narzędzi bardzo często. Warto wiedzieć, że pochodząca z Chin stal stanowi zaledwie 2% całego importu tego surowca do USA, mimo że w kraju tym powstaje aż połowa jej całych światowych zapasów. Dlaczego? Bo w 2016 r. administracja Obamy nałożyła na nią wyższe cła poważnie ograniczając import. Podobnie było z oponami produkowanymi w Chinach. Wcześniej podwyżki ceł na stal wprowadził prezydent Bush, a przed nim Clinton. Trump kontynuuje więc trend zapoczątkowany w latach 90. Podwyżki te bledną jednak z tym, co za czasów Reagana działo się z cłami nakładanymi na japońskie samochody. Mowa jednak o pojedynczych działaniach mających przynieść określony cel, nie mających nic wspólnego z wojną handlową.
To, że od prawie 80 lat nie doświadczyliśmy jej w pełnym rozkwicie, wynika z tragicznych doświadczeń. Amerykański ekonomista Charles Kindleberger w książce “The World in Depression, 1929-1939” zamieścił sławny wykres przedstawiający jak spadek światowej wymiany handlowej w latach 30. doprowadził do kryzysu w USA, Europie i stał się bezpośrednią przyczyną dojścia Hitlera do władzy. Wszystko zaczęło się od niesławnej ustawy Smoot-Hawley Tariff Act z roku 1930, która w ramach ochrony rodzimej produkcji nakładała zaporowe cła na niemal 20 tysięcy produktów sprowadzanych do USA. W odpowiedzi inne kraje wprowadziły własne bariery, w wyniku czego zaledwie 3 lata później wymiana międzynarodowa zmalała o 65%, bezrobocie w USA wzrosło do 20%, a wielki kryzys w Niemczech pozwolił Hitlerowi na dojście do władzy.
Oczywiście nie ma powodów, by dziś podejrzewać podobny scenariusz. Czasy są inne: mamy gospodarkę globalną, plany dotyczą niewielkiej na razie liczby towarów, świat właśnie wychodzi z ostatniego kryzysu, spada bezrobocie, poza USA poparcie dla handlu międzynarodowego jest znacznie większe. Najprawdopodobniej nowe umowy zawarte zostaną w cywilizowany sposób. Choć pewności nikt nie ma i do czasu ich podpisania nie będzie jej miał. W razie wprowadzenia zaporowych ceł na stal i aluminium, a w przyszłości na szereg innych towarów, co już się zapowiada, ryzyko handlowego odwetu jest wysokie.
Ochrona, ale jakim kosztem?
Już w czasie kampanii w 2016 r. Donald Trump zapowiadał twardsze negocjacje z partnerami handlowymi i walkę z nieuczciwymi według niego umowami. Do tej pory wprowadził wyższe cła na panele słoneczne i pralki. Teraz mamy zapowiedź dotyczącą stali i aluminium, w przygotowaniu są kolejne. Jednak poprzedni prezydenci zwykle manipulowali taryfami celnymi, by zmusić innych do szerszej współpracy w zakresie wolnego handlu i otwarcia rynków. Dlatego sprzeciw wobec obecnych propozycji, nawet w gronie własnych doradców i członków partii prezydenta, jest obecnie tak duży. Z wyjątkiem producentów stali i aluminium sprzeciwia się temu praktycznie cały amerykański biznes.
Łatwo zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Wysokie cła na stal pomogą w ochronie 140 tysięcy miejsc pracy w przemyśle stalowym, ale odbędzie się to wysokim kosztem dla konsumentów i innych biznesów. W gałęziach gospodarki zależnych od produkcji stali pracuje około 6 milionów Amerykanów.
Ekonomiści obliczają, że nowe taryfy celne na import stali zmuszą klientów w USA do wydania dodatkowych 9 miliardów dolarów. Zakładając, że dzięki nowym cłom uda się stworzyć lub uratować 10 tysięcy miejsc pracy, to koszt wyniesie 900 tysięcy dolarów na każdego pracownika.
Właśnie wysoki koszt powstrzymywał poprzednich prezydentów – od Nixona po Obamę – przed wprowadzaniem podobnych, zaporowych barier celnych. Zamiast tego starali się zmusić partnerów do otwarcia własnych rynków i zwiększenia eksportu USA. Przecież powszechnie wiadomo, iż Stany Zjednoczone mają jedne z najniższych ceł w porównaniu do innych krajów i od czasów II wojny światowej było to świadomym elementem polityki międzynarodowej.
Od 1945 r. demokratyczni i republikańscy prezydenci starali się znosić bariery i negocjowali wzajemne umowy. Przez lata unikano jednostronnych zmian w handlu, takich jak właśnie zapowiedziana przez administrację. Choć nie jest ona tak wielka, jak opisana wcześniej ustawa z 1930 r., to jednak potencjalnie może zaszkodzić amerykańskiej gospodarce. Dlatego zdecydowana większość ekonomistów uważa ją za poważny błąd.
Dodatkowo, wielu ekspertów wskazuje, iż Stany Zjednoczone zużywają znacznie więcej stali, niż jej produkują. USA są największym w świecie importerem tego surowca, z czego aż 71% pochodzi z Kanady. Chiny z kolei nawet nie odczują tej decyzji, natomiast w ramach odwetu mogą wprowadzić cła na przykład na soję i układy scalone, gdzie trafia aż połowa całej amerykańskiej produkcji.
Podwyżka cen stali spowoduje wzrost ce wszystkich produktów wykonanych z jej wykorzystaniem, to z kolei zmusi firmy do szukania oszczędności, które mogą oznaczać zwolnienia pracowników.
Scenariuszy jest wiele, większość niekorzystnych dla gospodarki USA. Jeden z nich mówi o sytuacji, gdy najwięksi partnerzy handlowi, czyli Kanada, Unia Europejska, Korea Południowa, Meksyk, Rosja, Brazylia i Chiny w ramach odwetu wprowadzą własne taryfy celne dla produktów i surowców z USA. Zrobią to w zgodzie z międzynarodowym prawem i wybiorą takie towary, które stanowią ważną część amerykańskiego eksportu. W tej sytuacji najbardziej zagrożeni będą farmerzy i producenci żywości, czyli wielomilionowa rzesza obywateli.
Sygnały pojednania
Na początku tygodnia sam Donald Trump powiedział, że wątpi w wybuch “wojny handlowej” i zasugerował, że wspomniane taryfy celne to narzędzia mające zmusić Kanadę i Meksyk do szybszych renegocjacji układu NAFTA. Ku zaskoczeniu wielu osób wspomniał, iż jest otwarty na rozmowy dotyczące ewentualnego przystąpienia USA do odrzuconego niedawno przez niego handlowego Partnerstwa Transpacyficznego.
Z drugiej strony wiele krajów zapowiedziało wprowadzenie własnych barier celnych w odwecie za stal i aluminium, ale najprawdopodobniej będą to ograniczone działania. W końcu USA są ciągle największą potęgą gospodarczą świata, która mimo wielu napiętych sytuacji wciąż na przykład prowadzi wielomiliardową wymianę handlową z Chinami. Ryzyko eskalacji i strat jest bowiem zbyt duże nawet dla tego kraju, który pod względem wielkości gospodarki niemal równa się już z USA.
Sam Donald Trump chyba też zdaje sobie sprawę, że ryzyko rozpętania prawdziwej wojny handlowej to olbrzymie, gwarantowane spadki na giełdzie, a przecież jak sam powtarza, wzrost jej wartości jest wynikiem prowadzonej obecnie polityki.
“Ryzyko wybuchu wojny handlowej jest obecnie niewątpliwie wyższe” – mówi Paul Christopher, szef globalnej strategii rynkowej w Wells Fargo Institute – „Ale nie jest ona przecież nieunikniona”.
Na podst.: marketwatch, independent, Bloomberg, history
opr. Rafał Jurak