----- Reklama -----

Rafal Wietoszko Insurance Agency

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

W przypadku Baracka Obamy spadek popularności w sondażach do poziomu poniżej 50 procent miał miejsce 18 miesięcy po pierwszej inauguracji. George W. Bush znalazł się w tym samym miejscu dopiero po 4 i pół roku. W różnych okresach sprawowania władzy przydarzyło się to wszystkim prezydentom, jednak żadnemu jeszcze przed objęciem urzędu. Na kilka dni przed inauguracją poparcie społeczne dla Donalda Trumpa wynosiło 44 procent.

Oznacza to, że po wygranych wyborach nie udało się mu w najmniejszym stopniu zjednoczyć zwaśnionych stron, przekonać do siebie choćby części przeciwników politycznych. Dla Donalda Trumpa może to nie mieć znaczenia, choć na popularności akurat mu zależy. Problem w tym, że sondaże i sympatie społeczeństwa uważnie obserwować teraz będą członkowie Kongresu, nawet należący do jego własnej partii.

W okresie ostatnich kilkudziesięciu lat zwykle było tak, że bardziej popularni prezydenci mogli liczyć na dobrą wolę polityków urzędujących na Capitolu. Zwłaszcza na początku kadencji. Jednak zawsze po jakimś czasie przychodziło ochłodzenie kontaktów.

“Każdemu prezydentowi Kongres udzielał początkowo wsparcia i wykazywał chęć współpracy – mówi Phill Schiliro, współpracownik Obamy podczas pierwszej kadencji w Białym Domu – Po jakimś czasie współpraca ta słabnie, zwłaszcza gdy sondaże poparcia lecą w dół. A to z kolei bardzo utrudnia uzyskanie wsparcia Kongresu w ważnych dla prezydenta kwestiach”.

Niektórzy uważają, że największym wyzwaniem dla Trumpa będzie współpraca z kilkoma nerwowymi kongresmenami własnej partii. To zwłaszcza ci, którzy reprezentują rejony przegrane przez prezydenta podczas wyborów. Oni bardzo uważnie spoglądać będą na słupki poparcia w obawie konfliktu z własnymi wyborcami.

Okres pomiędzy wyborami a inauguracją wykorzystywany był zwykle przez prezydentów-elektów do zdobycia większego poparcia i zjednoczenia spolaryzowanego kampanią społeczeństwa. Tam gdzie jego poprzednicy starali się odrzucić na bok podziały i zostawić za sobą niewygodne kontrowersje, Donald Trump zaatakował z energią i animuszem zapaśnika. Jeszcze przed objęciem władzy pokłócił się z kilkoma obrońcami praw człowieka, poróżnił się ze środowiskiem filmowym, zaatakował firmy zbrojeniowe, przywódców kilku państw europejskich i odchodzącego prezydenta. Dla ekspertów nie ma znaczenia, kto w sporach miał rację. Chodzi o wizerunek i wybór nieodpowiedniego na to momentu.

Tradycyjne gojenie ran i uspokajanie nastrojów jest podczas obecnego cyklu wyborczego niewidoczne.

“Wygląda na to, że chce walczyć z każdym wiatrakiem, jaki może znaleźć, zamiast skupić się na poważniejszych aspektach przejmowania najważniejszego urzędu na świecie” – stwierdził w wywiadzie dla CNN na 3 dni przed wyborami John McCain, republikański senator z Arizony.

“Sondaże wskazują, że najwyraźniej wielu Amerykanów nie jest zadowolonych z takiego podejścia, zwłaszcza w momencie gdy nie objął jeszcze urzędu” – kontynuował McCain, który nie ukrywa braku sympatii wobec Trumpa.

W obowiązującym w Stanach Zjednoczonych systemie współpraca prezydenta i Kongresu jest konieczna. Gdy jej brak, wówczas dochodzi do częściowego paraliżu procesu legislacyjnego. Doświadczył tego Barack Obama, który przez większość drugiej kadencji posługiwał się dekretami. Efekt? Dalsze pogarszanie stosunków z Kongresem. Do tego prawie każde z tych postanowień jego następca może odwołać jednym podpisem.

Dwa sondaże opublikowane we wtorek, a wykonane na zlecenie CNN oraz Washington Post, wskazywały na 40 proc. poparcie dotychczasowych poczynań przyszłego prezydenta. Badanie opłacone przez NBC i Wall Street Journal wskazywały wynik nieco lepszy, bo 44 procent. To wciąż najmniej spośród wszystkich obejmujących ten urząd polityków w historii USA.

Dla porównania, według Gallupa tuż po inauguracji Obama cieszył się 68 proc. poparciem, Bush 57 proc. i nie były to rekordowe wyniki. Obydwaj wspomniani prezydenci w swoich pierwszych przemówieniach po zwycięstwie starali się wyciągnąć rękę do przeciwników i przeciągnąć ich na swoją stronę. Ze skutecznością różnie bywało, ale liczyła się chęć.

Donald Trump przyjął inną strategię. Jego doradcy w prywatnych rozmowach przekonywali, iż jego niespodziewana popularność i zwycięstwo świadczą, iż tradycyjne metody badania nastrojów nie mają więcej znaczenia. Jeśli wierzylibyśmy sondażom, nie byłby dziś prezydentem – dodają. Być może mają rację, bo rzeczywiście podczas ostatnich kilkunastu miesięcy wiele się zmieniło.

Z drugiej strony słabe wyniki w sondażach popularności nieco wytrąciły Donalda Trumpa z równowagi. Posługując się Twitterem stwierdził, że “ci sami ludzie, którzy zrobili sondaże wyborcze i bardzo się pomylili, teraz robią sondaże popularności”. Po czym zakończył: “Są tak samo sfałszowane”.

Wydaje się, że Donald Trump zamierza rządzić wykorzystując swą silną osobowość, niż ewentualne koalicje. Odważnie i bez zahamowań odpowiada na każdą krytykę. Z jednej strony wzbudza niepokój swych przeciwników, z drugiej pochwały zwolenników. Udało mu się ponownie nawiązać kontakt z kilkoma krytykami, choćby Mittem Romneyem, ale w tym samym czasie spalił parę innych mostów i w minimalnym stopniu starał się o poparcie nie swoich wyborców.

Obietnice

Wszyscy politycy składają obietnice podczas kampanii wyborczej. Niewielu robi to jednak z lekkością i swobodą, z jaką przychodziło to Donaldowi Trumpowi. Dziennikarze obliczyli, że na szlaku wyborczym złożył aż 282 obietnice. Były monumentalne, jak choćby budowa muru na południowej granicy za pieniądze Meksyku. Niezbyt jasne, czego przykładem może być “oczyszczenie bagna” w Waszyngtonie. Pojawiły się również bardzo konkretne, dotyczące choćby rozbudowy i modernizacji sił zbrojnych.

Nikt oczywiście nie spodziewa się, iż wybrany właśnie prezydent dotrzyma wszystkich przyrzeczeń. Mamy jednak prawo tego oczekiwać. Badania z ostatnich kilkudziesięciu lat wskazują, że większość polityków stara się spełnić lub spełnia ponad połowę obietnic złożonych podczas walki o urząd.

Nie możemy oceniać Trumpa, bo jest na to za wcześnie. Możemy jednak podejrzewać, iż z realizacją wielu przyrzeczeń będzie miał kłopoty. Do realizacji części z nich brakuje mu uprawnień. Wiele po bliższej ocenie okaże się szkodliwa. Część zablokuje Kongres, nawet jeśli większość stanowią w nim republikanie. Na wiele zabraknie po prostu pieniędzy.

Oto kilka bardziej pamiętnych, wygłoszonych podczas kampanii obietnic:

Budowa muru mającego powstrzymać nielegalną imigrację. Jedna z pierwszych i najważniejszych. Pomijając wątpliwą skuteczność takiego rozwiązania, wielu specjalistów przekonuje, że pomysł jest zbyt kosztowny i trudny do realizacji ze względu na ukształtowanie terenu na granicy. Meksyk już zapowiedział, że żadne groźby nie zmuszą tego kraju do pokrycia kosztów. Część doradców nowej administracji już zaczyna mówić, że “budowa muru” była metaforą, bo chodzi o uszczelnienie granicy, dofinansowanie jej ochrony, zamontowanie elektronicznych czujników.

Kolejna obietnica związana z imigracją i bezpieczeństwem granic padła w sierpniu podczas wiecu w Arizonie. Donald Trump zapowiedział wtedy trzykrotne podwyższenie liczby pracowników urzędu imigracyjnego oraz zatrudnienie dodatkowych 5 tysięcy agentów Border Patrol.

Realizacja tego planu może napotkać trudności finansowe, bo jak obliczono potrzebne byłoby na ten cel aż 15 miliardów dolarów.

Niemal od początku prezydent Trump zapowiadał wydalenie z kraju nieudokumentowanych imigrantów. Na początku wszystkich. Później chodziło o kilka milionów. Ostatnia wersja mówi o dwóch milionach osób bez stałego pobytu i z historią kryminalną. Jest to wykonalne, ale nie w krótkim czasie biorąc pod uwagę obecne możliwości urzędu imigracyjnego. Poza tym przewodniczący Izby Reprezentantów w niedawnym wywiadzie telewizyjnym uspokajał, że nie będzie to priorytetem Kongresu w najbliższym czasie.

Jedną z łatwiejszych do realizacji obietnic będzie natomiast cofnięcie dekretu Obamy w sprawie program Daca (Deferred Action for Childhood Arrivals). Chodzi o pozwolenie na legalny pobyt osobom przybyłym do USA jako dzieci. Wystarczy do tego jeden podpis.

Na początku kampanii Trump zapowiedział wprowadzenie zakazu imigracji do USA dla muzułmanów. Do tej pory z obietnicy się nie wycofał, choć w tej chwili zapowiedź dotyczy krajów uznanych za kolebki terroryzmu . Nie zmienił natomiast zdania w sprawie dokładniejszego kontrolowania przybywających na stałe do USA osób tego wyznania. Problem z wprowadzeniem takiego zakazu dotyczy Konstytucji, choć część ekspertów uważa, że odpowiednio sformułowane prawo mogłoby ominąć jej zapisy. Nikt natomiast nie wie, w jaki sposób można byłoby jeszcze bardziej zaostrzyć kontrolę przybywających, bo w tej chwili jest to bardzo dokładny, kosztowny i czasochłonny proces.

Wiele obietnic dotyczyło umów handlowych, jakie w ostatnich latach podpisały Stany Zjednoczone. Donald Trump zapowiedział renegocjację NAFTA, czyli handlowego porozumienia z Kanadą i Meksykiem, wprowadzonego w 1994 roku. Zagroził, że w razie odmowy pozostałych krajów USA całkowicie wycofają się z umowy.

Prezydent Meksyku, Enrique Peña Nieto, zasygnalizował gotowość do dyskusji nad modernizacją porozumienia, podobnie premier Kanady, Justin Trudeau. Na wszelki wypadek obydwaj politycy rozmawiając o ewentualności rozwiązania NAFTA zdecydowali, iż rozmowy pomiędzy obydwoma krajami bez udziału USA też są możliwe. Prezydent Trump może nie być w stanie zmienić NAFTA, bo do tego potrzebny jest mu Kongres, a ten w sprawie jest podzielony. Ewentualne wyjście z umowy może według wielu ekspertów doprowadzić do wojny handlowej, szkodliwej dla Stanów Zjednoczonych.

Jeszcze jedna obietnica z okresu kampanii i już po jej zakończeniu, dotycząca nakładania kar na rodzime firmy produkujące dobra poza granicami USA. Wielokrotnie Donald Trump zapowiadał zaporowe 35 proc. cło na takie produkty, które miałoby zmusić korporacje do przeniesienia swych fabryk z powrotem do kraju. Jeszcze wyższe, bo 45 proc. cło miałoby być nałożone na wszystkie produkty chińskie.

Wydaje się, że to obietnica bez pokrycia, bo to nie prezydent, ale Kongres decyduje w takich sprawach. W tym przypadku GOP skłania się za wolnym handlem, a wielu polityków partii konserwatywnej przekonanych jest, iż nakładanie wysokich ceł zamiast chronić rodzimy rynek podwyższy koszt produktu dla amerykańskiego odbiorcy i może wywołać podobne, odwetowe działania innych krajów, co osłabiłoby konkurencyjność firm z USA.

Mamy jeszcze zapowiadane zmiany w strukturach NATO, bombardowanie ISIS, przywrócenie tortur, powstrzymanie program nuklearnego Korei Północnej, wycofanie się z umowy klimatycznej podpisanej w Paryżu, odrzucenie Obamacare, obniżenie podatków, etc. Każda z tych spraw wymaga osobnego artykułu, każda jest skomplikowana i nie każda korzystna dla kraju. Bardzo istotne są zmiany w polityce zagranicznej zapowiadane przez nową administrację. Na pewno pierwsze kilka miesięcy nowego roku będzie bardzo bogate w wydarzenia. Oby same dobre.

Na podst. nytimes, newsinfo, theatlantic, businessinsider
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor