Większość akcji amerykańskich jednostek specjalnych odbywa się w głębokiej tajemnicy, wie o nich dosłownie garstka ludzi zaangażowanych w planowanie i realizację. Chyba, że z jakiegoś powodu zakończy się tragicznie, choćby śmiercią żołnierzy, wówczas informacje na ten temat po jakimś czasie trafiają do mediów. W ostatnich latach słyszeliśmy tylko o kilkunastu takich przypadkach, choć na przykład w ubiegłym roku oddziały specjalne podległe różnym formacjom wojskowym USA brały udział w działaniach na terenie 149 krajów. To 75 procent wszystkich państw świata. Przez pierwszych sześć miesięcy tego roku oddziały te uczestniczyły już w działaniach na terenie 133 krajów, to prawie tyle co w ostatnim roku administracji Baracka Obamy i dwukrotnie więcej, niż w ostatnim roku urzędowania George W. Busha. Znaczenie sił specjalnych wzrasta na całym świecie, a w USA budżet tych oddziałów stanowi więcej, niż całe wydatki na wojsko w większości krajów świata.
Niecałe dwa miesiące temu w niewielkim miasteczku Jamaame w Somalii doszło do wymiany ognia w trwającej od dawna wojnie domowej. Pewnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym zdarzeniu, zwłaszcza że podobne są tam na porządku dziennym, gdyby nie fakt, że poza zranieniem jednego z somalijskich żołnierzy, poważnie rannych zostało czterech Amerykanów, z których jeden – sierżant Alexander Conrad - później zmarł. Byli to członkowie elitarnego oddziału U.S. Army Special Forces, znanego jako Zielone Berety, którzy w zaatakowanej jednostce wojskowej zorganizowaną mieli bazę wypadową.
Stany Zjednoczone nie są oficjalnie zaangażowane w żaden konflikt wojskowy w Afryce, a mimo to podobne historie co jakiś czas się pojawiają. W grudniu ubiegłego roku amerykańskie oddziały specjalne współpracujące z lokalnym wojskiem zabiły 11 członków ISIS działającego na terenie Nigru. Tylko kilkanaście osób w całych Stanach Zjednoczonych, włączając w to członków Kongresu, wiedziało, iż jakiekolwiek działania są tam przez amerykańskie wojsko prowadzone. Dwa miesiące wcześniej, w tym samym kraju, w zasadzce zorganizowanej przez ISIS zginęło czterech komandosów z Zielonych Beretów, choć późniejsze raporty mówiły raczej o pozostawieniu ich na polu walki z przeważającym przeciwnikiem. Wstępne informacje przekazane przez SOCOM, czyli kierujące działaniami wszystkich jednostek specjalnych Dowództwo Operacji Specjalnych USA, mówiły o misji doradczej, później o wspólnym treningu i pomocy, w końcu wyszło na jaw, iż chodziło o zabicie lub ujęcie określonych osób. W maju zeszłego roku Navy Seal straciły dwóch żołnierzy w operacji w Somalii, podobno również była to misja doradcza, choć niemal w tym samym czasie w tym samym rejonie z rąk komandosów zginął przywódca brutalnej grupy przestępczej dezorganizującej życie w centralnej Afryce.
W latach 2015 – 2017 doszło do co najmniej 10 ataków na siły specjalne USA na terenie zachodniej Afryki, gdzie przecież oficjalnie amerykańskich sił wojskowych nie ma. Podejrzewa się, że ataków było więcej, o tych jedynie udało się dowiedzieć z raportów krążących pomiędzy biurkami w Pentagonie.
Informacje te nie powinny dziwić, gdyż mało znany zapis o nazwie Section 127E pozwala od pięciu lat Zielonym Beretom, Navy Seals i kilku innym, podobnym formacjom, na działania na terenie kilku afrykańskich krajów, między innymi: Somalii, Kamerunu, Kenii, Libii, Mali, Mauretanii, Nigru czy Tunezji.
Oddziały specjalne, czyli Special Operations Forces, regularnie zaangażowane są w działania na terenie większości krajów świata, z tym że nie wszędzie na tej samej zasadzie. Czasami jest to rekonesans, w innych przypadkach działania ofensywne na niewielką skalę, odbijanie zakładników, zabezpieczanie terenu, ochrona, pomoc w szkoleniu, doradztwo czy trening.
Rośnie znaczenie sił specjalnych
Niemal zawsze były one integralną częścią większości współczesnych armii. Ze względu na elitarność, stopień wyszkolenia i owiane tajemnicą misje, wzbudzały one spore zainteresowanie, co przejawia się w wielu filmach, książkach i opowieściach. W ostatnich latach znaczenie tych oddziałów jest coraz większe, głównie ze względu na charakterystykę współczesnego pola walki. Na szeroką skalę wykorzystują je przede wszystkim Stany Zjednoczone.
USSOCOM, czyli amerykańskie dowództwo sił specjalnych, które podlega bezpośrednio Sekretarzowi Obrony, czuwa nad organizacją i koordynacją działań wszystkich amerykańskich jednostek specjalnych. Należą do nich specjalistyczne oddziały Armii, Marynarki Wojennej, Sił Powietrznych i Piechoty Morskiej, a także JSOC, czyli Joint Special Operations Command, które powstało w 1980 r.
Był to przełomowy rok dla amerykańskiego wojska, oznaczający późniejszą reorganizację całej struktury i rozbudowę oddziałów specjalnych. Powodem była akcja „Eagle Claw”, uznawana za jedną z największych porażek komandosów USA, czyli nieudana operacja odbicia zakładników z ambasady w Teheranie w kwietniu 1980 r. przeprowadzona przez żołnierzy z jednostki specjalnej Delta Force, będąca jednocześnie pierwszą akcją tej formacji znaną opinii publicznej. Po koniecznych zmianach siły specjalne w Stanach Zjednoczonych nabrały znaczenia, a na ich przygotowanie zaczęto przeznaczać coraz więcej pieniędzy. Kolejnym przełomem było 9/11 i potrzeba zakrojonych na szeroką skalę antyterrorystycznych działań militarnych w różnych częściach świata.
Po zamachach terrorystycznych w Nowym Jorku i Waszyngtonie znacznie wzrósł budżet sił specjalnych, liczba przeprowadzanych misji i ich zasięg. Na przykład w 2001 r. każdego tygodnia średnio 2,900 oddziałów specjalnych brało udział w różnych misjach poza granicami USA. Dziś liczba ta wynosi 8,300. Stan liczebny jednostek tego typu wzrósł w okresie ostatnich 17 lat z 42,800 do niemal 70,000.
Wysoki koszt
Choć za ich szkolenie i zaopatrzenie odpowiedzialne są opiekujące się nimi formacje – Army, Navy, Air Force, Marine Corps - to specjalne finansowanie z budżetu federalnego dla oddziałów specjalnych wzrosło z 3.1 miliarda w 2001 roku do ponad 12 miliardów obecnie. To więcej, niż na całą swoją obronę przeznacza większość krajów świata.
Trudno jednak z całą pewnością powiedzieć, ile utrzymanie tych jednostek kosztuje. Na przykład kilka lat temu armia przeznaczyła prawie 140 milionów dolarów na zakup 12 dronów, które następnie trafiły do oddziałów specjalnych. W podobny sposób kupiono kilkadziesiąt śmigłowców Blackhawk za 1.2 mld. dolarów. W ten sposób wydatki idą na konto macierzystych formacji, ale sprzęt do jednostek specjalistycznych. Mówi się, że ich potrzeby nie są znane z wyprzedzeniem, więc nie można planować budżetu. Wiadomo jedynie, że komandosi mają priorytet w finansowaniu, więc dostają wszystko, czego zapragną.
To wszystko oznacza, że każdego dnia ponad 8 tysięcy doskonale wyszkolonych i wyposażonych żołnierzy z oddziałów liczących prawie 70 tysięcy, przebywa na różnych misjach w około 90 krajach całego świata. Większość tych misji to szkolenia i treningi, jednak często wykorzystywani są do innych celów, o których jako cywile nie mamy pojęcia. Na przykład w maju miała miejsce ceremonia powitania 2 Batalionu z 10 Grupy Specjalnej, która w Afganistanie podobno pomagała w szkoleniu lokalnych oddziałów wojskowych i policyjnych. Jednak w czasie regularnego szkolenia trudno byłoby żołnierzom zasłużyć aż na 60 odznaczeń za męstwo na polu walki, w tym 20 Brązowych Gwiazd i cztery Srebrne.
Nieco zmęczeni
Tak wielkie zaangażowanie sił specjalnych w codzienne działania na terenie kilkudziesięciu krajów wywołuje wiele kontrowersji. Z jednej strony siły te pozwalają na utrzymanie równowagi w wielu rejonach i wspomagają lokalne, sprzymierzone z USA siły, z drugiej powodują, że granica pomiędzy oddziałami specjalnymi, a regularnym wojskiem zaczyna się zacierać.
W ubiegłym roku zwrócił na to uwagę gen. Jim Mattis, obecny Sekretarz Obrony USA. Według niego regularne oddziały powinny stopniowo przejmować część obowiązków wypełnianych do tej pory przez elitarne jednostki. Przedstawił on plan wycofania w okresie 3 lat aż 50 proc. z nich z obszaru Afryki i części Bliskiego Wschodu. Krytycy tej decyzji obawiają się, że pozwoli to na odrodzenie się organizacji terrorystycznych w tych rejonach, jednak za realizacją planu przemawia zauważalne obniżenie możliwości bojowych tych oddziałów. Już kilka lat temu zwrócono uwagę, iż zbyt często sięga się po komandosów z różnych formacji. Wpływa to na potrzebę ciągłego naboru i skracania szkolenia. Na przygotowania do kolejnych misji pozostaje mniej czasu, częściej też dochodzi do wypadków i błędów w planowaniu.
Mimo utrzymywania intensywnego tempa działania po 2001 r. żołnierze sił specjalnych mogą teraz liczyć na nieco odpoczynku pomiędzy misjami. W pierwszych latach „wojny z terrorem”, gdy SOCOM miało do dyspozycji mniej ludzi, musieli oni spędzać nawet większą część roku poza domem. Prowadziło to do wyczerpania, spadku morale i szybkiego wykruszania się ludzi. Teraz dowództwo stara się zapewnić, by spędzali oni w domu dwa razy więcej czasu niż podczas misji. Na razie jednak trudne jest to do zrealizowania, dlatego SOCOM określa ten plan jako długoterminowy. Oznacza to, że albo potrzebne jest szybkie ograniczenie wykorzystania oddziałów specjalnych, albo podwojenie wysiłków związanych z naborem. To jednak też ma swoje złe strony.
Choć zapotrzebowanie na usługi tych jednostek jest w USA coraz większe, to opór przed wykorzystywaniem ich do każdego zadania jest coraz bardziej widoczny. Przedstawiciele wojska oraz cywilni pracownicy Departamentu Obrony starają się wymóc na członkach Kongresu, by do standardowych zadań militarnych ponownie wykorzystywać regularne oddziały, które są przecież odpowiednio przeszkolone i wyposażone. Kontynentem, gdzie takie zmiany będą w pierwszej kolejności wprowadzane, jest właśnie Afryka. Wojskowi zapowiadają, iż nie zmniejszy się tam liczba żołnierzy amerykańskich, ale zmieni się rodzaj formacji biorących udział w różnych misjach.
Oczywiście nikt nie planuje ograniczenia liczby sił specjalnych w USA, prawdopodobnie będzie odwrotnie. Budżet SOCOM na 2019 rok przewiduje podniesienie liczby personelu o kolejny tysiąc. To konserwatywne założenia, gdyż w kwietniu br. podczas spotkania senackiego komitetu zajmującego się oceną zagrożeń dla kraju przewidziano, iż będą to 2 tysiące rocznie w okresie najbliższych kilku lat.
Nie ma wątpliwości, że siły specjalne stają się coraz ważniejszym narzędziem dla Waszyngtonu. Obok lotnictwa i marynarki służą do realizacji celów w wielu częściach świata. Na pewno ich rola będzie coraz większa, z pewnością o większości misji w dalszym ciągu nic nie będziemy wiedzieć. Czy zmiany w wojsku będą tak głębokie, że oddziały specjalne w którymś momencie przejmą niemal w całości operacje militarne, pozostawiając regularnym oddziałom jedynie zadania obronne? Trudno to przewidzieć, ale wiele na to wskazuje. Nie mówimy jednak o najbliższych kilku latach, ale raczej kilku dekadach.
Na podst.: Salon, businessinsider, wikipedia, politykaglobalna,
Rafał Jurak