----- Reklama -----

Ogłoszenia, felietony, informacje Polonijne - Tygodnik Monitor

06 marca 2018

Udostępnij znajomym:

Nie ma chyba w amerykańskiej Konstytucji zapisu trudniejszego do wytłumaczenia lub łatwiejszego do błędnego zinterpretowania, niż ten dotyczący Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych. Gdy w wyniku wyborów prezydentem zostaje kandydat otrzymujący mniejsze poparcie w głosowaniu powszechnym, wiele osób zaczyna zastanawiać się nad sensem dalszego utrzymania systemu sprzed ponad 200 lat, niespotykanego nigdzie w świecie i powszechnie uznawanego za archaiczny, a nawet niesprawiedliwy. Wielu, ale nie wszyscy. Zawsze, gdy odzywają się zwolennicy zmiany sposobu wyboru prezydenta USA, słychać jednocześnie głosy zwolenników tradycji przekonujących, iż mimo niedoskonałości system ten sprawdza się w amerykańskiej rzeczywistości.

Jakby nie było, gubernatorzy we wszystkich 50 stanach wybierani są w głosowaniu powszechnym, więc problem dotyczy wyłącznie wyborów prezydenckich. Dlaczego?

Niektórzy historycy uważają, iż założyciele tego kraju i twórcy Konstytucji starali się znaleźć sposób na zbalansowanie interesów bardziej i mniej zaludnionych stanów. Jednocześnie wielu skłania się ku innej teorii, wskazując na fakt, iż największe podziały polityczne w kraju nie miały wiele wspólnego z liczbą mieszkańców poszczególnych rejonów, ale dotyczyły raczej rozdarcia na stany południowe i północne, a także leżące na wybrzeżach i wewnątrz kontynentu.

Jeden z argumentów za powołaniem Kolegium w tamtych czasach dotyczył wielkości obszaru i powolnego przepływu informacji. Zwykli Amerykanie skupieni na życiu lokalnym nie posiadali wystarczającej wiedzy, by dokonywać świadomego i inteligentnego wyboru głowy państwa spośród wielu różnych kandydatów. W ich imieniu mieli to robić wybrani przedstawiciele. Argument ten upadł jednak wraz z powstaniem wielkich partii krajowych i rozwojem samorządów oraz pojawieniem się kandydatów partyjnych we wszystkich zakątkach kraju. Wyborcy mogli nie słyszeć przemówień kandydatów prezydenckich, mogli nawet nie wiedzieć jak wyglądają, ale mieli kontakt z ich przedstawicielami, wiedzieli jaka jest polityka danej partii i co sobą ludzie ci reprezentują. System sprawdzał się jednak tylko do pewnego czasu, konkretnie wyborów w 1801 roku, które trudno nazwać uporządkowanymi. Po raz pierwszy do boju przystąpiły dwie świeżo ukształtowane partie krajowe, federaliści z Johnem Adamsem i republikanie reprezentowani przez Thomasa Jeffersona. Jefferson wygrał, ale nie obeszło się bez poważnego kryzysu, gdy elektorzy nie byli w stanie określić kogo wybierają prezydentem, a kogo jego zastępcą. Głosowali na swych przedstawicieli, ale często na inne stanowiska.

W celu uporządkowania bałaganu trzy lata później do Konstytucji dopisano 12 poprawkę mówiącą, iż każda z partii może wybrać tylko jednego kandydata na każde z tych stanowisk. Właściwie ten moment można uznać za powstanie ogólnokrajowego systemu dwupartyjnego z populistycznymi hasłami i bezpardonową walką o władzę. Praktycznie w niezmienionej formie obowiązuje on do dziś, może z wyjątkiem wprowadzonych znacznie później, bo dopiero w XX wieku prawyborów, które w poszczególnych stanach pojawiały się przez kolejne kilkadziesiąt lat.

Skoro jak widzimy już na początku XIX w. rozwiązano problem niedoinformowania społeczeństwa i ułatwiono mu czynne zaangażowanie, to czemu Kolegium Elektorskie nie zostało zlikwidowane i zastąpione zacznie prostszymi wyborami powszechnymi?

Niewolnictwo

Musimy się nieco cofnąć w czasie, do roku 1787. Podczas Konwencji Konstytucyjnej w Filadelfii James Wilson reprezentujący Pensylwanię zaproponował wybory powszechne na stanowisko prezydenta. Sprzeciwił się temu James Madison z Virginii przekonując, że system taki byłby niesprawiedliwy dla Południa. Bo choć pod względem liczby mieszkańców nie było wielkich różnic, to jednak mieszkańcy Północy w większości byli obywatelami wolnymi, mającymi prawo głosu, podczas gdy niemal 40 proc. mieszkańców Południa stanowili niewolnicy, którzy nie posiadali żadnych praw. W tej sytuacji w każdych wyborach głos Północy byłby przeważający. Po kilku dniach obrad osiągnięto kompromis i podjęto uchwałę, według której Indianie nie byli brani pod uwagę w naliczaniu ludności, gdyż nie płacili podatków, natomiast wszyscy służący przypisani oraz 3/5 niewolników zostało doliczonych do liczby ludności.

Virginia górą

Wielkim zwycięzcą tego porozumienia okazała się reprezentowana przez Madisona Virginia, której przypadło aż 12 spośród wszystkich, czyli 91 głosów elektorskich przewidzianych podczas konwencji w Filadelfii. Stan ten posiadał ponad ćwierć potrzebnych do zwycięstwa w pierwszej rundzie głosów. Można śmiało porównać ówczesną Virginię z dzisiejszą Kalifornią, która posiada największy wpływ na wynik głosowania pośród 50 współczesnych stanów.

Paradoksem tamtych czasów był fakt, że po spisie powszechnym w 1800 roku Pensylwania miała o 10 procent więcej wolnych mieszkańców, ale aż o 20 procent mniej głosów elektorskich ze względu na wielką liczbę niewolników w Virginii.

Spryt Jamesa Madisona szybko zaowocował. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że aż przez 32 lata w okresie pierwszych 36 lat od uchwalenia Konstytucji na najwyższym stanowisku w państwie zasiadał przedstawiciel Virginii. Przykładem może być wspomniany wcześniej Thomas Jefferson. Ten polityk z Południa nie byłby w stanie zapewnić sobie zwycięstwa, gdyby nie doliczone w wyniku kompromisu głosy elektorskie. Obserwatorzy sceny politycznej w tamtych czasach posłużyli się nawet powiedzeniem, że sięgnął po władzę na barkach niewolników.

Czasy się zmieniły i dziś, czyli w XXI wieku wielu Amerykanów zadaje sobie pytanie, czy demokratyczny, cywilizowany kraj powinien korzystać z tak dziwnego i powstałego w innej sytuacji politycznej systemu wyborczego? Zwłaszcza, że już pięciokrotnie doszło do sytuacji, gdy prezydentem zostaje kandydat z mniejszym poparciem?

Absolutnie tak! – mówią jego zwolennicy – System działa, sprawdza się naszym kraju i chroni nas przed chaosem.

W obronie systemu

Na wspomnianym Kongresie Konstytucyjnym poruszano kwestię wyborów wielokrotnie. Wspomnieliśmy już, że James Wilson wierzył w konieczność powszechnego głosowania. Wielu innych, choćby Roger Sherman z Connecticut, przekonywało o konieczności pozostawienia takiego wyboru w kwestii Kongresu. Niezależność prezydenta od legislatury groziłaby tyranią, a uzyskany w wyborach powszechnych mandat mógłby doprowadzić do stworzenia monarchii – przekonywali przeciwnicy Wilsona. Wbrew pozorom nie chodziło im o podważenie woli ludu, ale raczej uniknięcie sytuacji, w której wybrany w powszechnym głosowaniu prezydent mógłby zinterpretować swój sukces jako zachętę do wprowadzenia dyktatury. Kłótnie w tej sprawie trwałyby pewnie długo, gdyby nie opisany wcześniej kompromis Madisona i jego pomysł stworzenia głosów elektorskich.

Zwolennicy pozostawienia systemu bez zmian nie zgadzają się z opinią, iż powstał on w celu wzmocnienia głosu niewolniczego południa. Doliczenie 3/5 liczby niewolników do ludności danego stanu bardziej związane było z naliczaniem podatków, ceł, opłat, etc. System wyborczy był jakby produktem ubocznym kompromisu – przekonują przeciwnicy zmian.

Zresztą gdyby nie on, to być może do zniesienia niewolnictwa w ogóle by nie doszło. W 1860 r. Abraham Lincoln uzyskał zaledwie 39 proc. poparcia w powszechnym głosowaniu, więc gdyby nie system elektorski i południowe stany, nigdy nie zostałby 16. prezydentem, nie doszłoby do secesji, wojny domowej, zniesienia niewolnictwa i ukształtowania się unii w dzisiejszej postaci.

Wiele osób postrzega głosy elektorskie jako dodatkową, niepotrzebną warstwę wyborów, do tego niezbyt demokratyczną. Jednak zwolennicy tradycji zwracają uwagę na jeden, bardzo ważny fakt. W momencie zlikwidowania Kolegium Elektorskiego cały kraj musiałby zmienić swą strukturę. Konstytucja decyduje o tym, że Stany Zjednoczone są unią federalną, a system elektorski jest elementem – zarówno praktycznym jak i symbolicznym – właśnie federalizmu, czyli istoty tego państwa. W innych krajach federalnych następowały w przeszłości rozłamy i gwałtowne zmiany rządów, w USA jak na razie system sprawdza się i pozwala na płynne sprawowanie władzy. Nic nie jest gwarantowane, każdy stan jest niezależną jednostką, ale wypracowane kilkaset lat temu rozwiązanie lepiej poradziło sobie z próbą czasu, niż odmienne w innych rejonach świata. System elektorski był częścią federalnego planu i nie dopuszczał do zdominowania procesu wyborczego przez mieszkańców kilku wielkich metropolii.

Przeciwnicy zmian zwracają uwagę, że zniesienie Kolegium Elektorskiego najprawdopodobniej zadowoliłoby wielu mieszkańców USA, ale jednocześnie rozmontowałoby Unię. W końcu nie byłby wtedy potrzebny Senat reprezentujący interesy poszczególnych stanów, a może nawet niepotrzebne byłyby one same. Wprowadzając wybory powszechne i likwidując elektorów reprezentujących swych wyborców należałoby zgodnie z modelem ogólnoświatowym wprowadzić centralny rząd z podległymi mu samorządami, na wzór innych krajów. Wtedy straciłaby znaczenie obecna Konstytucja, a przynajmniej większość jej zapisów.

Owszem, da się to zrobić. Ale czy kraj i jego mieszkańcy rzeczywiście tego chcą? Na to pytanie każdy musi sobie sam odpowiedzieć.

Na razie musimy zmierzyć się z niedoskonałościami systemu i jak najlepiej go wykorzystać. Owszem, Donald Trump nie zdobył większości w głosowaniu powszechnym. Otrzymał o prawie milion głosów mniej, choć pewnie różnica jeszcze się zwiększy, gdy ostatecznie zakończy się ich liczenie. Mimo to i zgodnie z obowiązującym prawem w styczniu obejmie najwyższy urząd.

To drugi taki przypadek w okresie ostatnich 16 lat i piąty w historii tego kraju. Na razie nie doszło do poważnego kryzysu z tego powodu, choć może się zdarzyć, że walka będzie kiedyś bardzo wyrównana i w pewnym momencie nieposłuszeństwo jednego lub kilku elektorów może zaważyć na wyniku.

W 2004 r. prezydentem został George W. Bush pokonując w wyborach Johna Kerry. Mało kto pamięta, ale jeden głos elektorski uzyskał wtedy John Edwards, który u boku Kerry`ego ubiegał się o stanowisko wiceprezydenta. Głos na niego oddała reprezentująca Minnesotę kobieta wpisując nazwisko Edwardsa zarówno na pozycję prezydenta i wiceprezydenta. Do dziś nie wiadomo, czy była to pomyłka, czy też jej bunt i nadużycie pozycji elektora ze swego stanu.

Cztery lata wcześniej, podczas wyborów w 2000 r. swego głosu elektorskiego nie oddała reprezentantka Dystryktu Kolumbia. Powinna była go przekazać na Al`a Gore, ale odmówiła. Nie zmieniło to wyniku, bo Gore zdobył oprócz tego jeszcze tylko 266, czyli za mało do zwycięstwa, choć wygrał przecież w głosowaniu powszechnym. Gdyby jednak podobne problemy miał Bush, wybory mogły okazać się problematyczne. Późniejszy prezydent wygrał dzięki 271 głosom elektorskim, czyli zdobywając jeden ponad minimum. Wyobraźmy sobie, że dwoje elektorów odmówiłoby oddania swych głosów na niego.

Nieprawdopodobny scenariusz?

Jeszcze jedna, bardzo ważna informacja. Tylko część stanów przewiduje kary za niezgodne z wolą mieszkańców głosowanie przez elektorów. Są to kary symboliczne, a ich głos, niezależnie na kogo oddany, liczy się w końcowym rozrachunku. Wynika to z tego, że nie istnieje prawo federalne nakazujące stanom głosować w Kolegium Elektorskim zgodnie z wolą swych mieszkańców. Każdy stan może przysługujące mu głosy elektorskie oddać na dowolnego kandydata, a głosowanie powszechne jest wyłącznie wskazówką. Może się więc kiedyś zdarzyć, że jakiś stan, lub nawet kilka, wszystkie swe głosy zechce przekazać na kandydata, który zwyciężył w ogólnokrajowym głosowaniu powszechnym. Możemy się tylko domyślać jak wielki chaos by wówczas zapanował.

Na podst.: time.com, washingtonpost.com, usnews.com, forbes.com, Wikipedia, thehill.com
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor