Może nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, ale w dniu zbliżających się wyborów upływać będzie 597 dni od momentu, w którym rozpoczęła się kampania prezydencka w USA, czyli momentu zgłoszenia pierwszej oficjalnej kandydatury. Urodzone wtedy dzieci dziś biegają po domu, rysują kredkami po ścianach i zaczynają składać w zdania pojedyncze wyrazy. W czasie, gdy Ameryka prowadzi kampanię, inne kraje mogłyby przeprowadzić ich kilkanaście lub kilkadziesiąt, zależnie od obowiązującego w nich prawa i zwyczajów. Meksyk mógłby w tym czasie wybrać czterech prezydentów, Kanada zorganizować u siebie wybory siedmiokrotnie, Wielka Brytania i Australia zrobiłyby to czternaście razy, a Francja aż 41. Oczywiście można powiedzieć, że szybsze wybory to ich niższa jakość, słabsze poznanie kandydatów, mniej czasu do namysłu, etc. Ale czy przypadkiem ponad półtoraroczna kampania nie jest przesadą? Zwłaszcza, że to nie pierwsza trwająca tak długo. Okazuje się, że niekoniecznie…
Trudno powiedzieć, czy Stany Zjednoczone mają najdłuższe kampanie wyborcze w świecie. W niektórych krajach decyduje o tym prawo, zwykle przeznaczając na cały proces kilka tygodni lub miesięcy. W innych odbywa się to bez odgórnej kontroli. W demokracjach parlamentarnych, choćby w Kanadzie i Anglii, premier może zarządzić wcześniejsze wybory jeszcze bardziej skracając cały proces.
Faktem jest, że w okresie, jaki upłynął od ogłoszenia kandydatury Teda Cruza w marcu ubiegłego roku, do poparcia przez niego niedawno Donalda Trumpa, Francja wybrałaby 39 prezydentów. Z drugiej strony takie porównania są nieodpowiednie. Francja ma ramy czasowe dla wyborów, Stany Zjednoczone nie. Poza tym pamiętać należy, iż nieoficjalna kampania w wielu krajach zaczyna się na długo przed jej oficjalnym rozpoczęciem.
Nie zmienia jednak faktu, że w USA proces ten trwa bardzo długo i wielu wyborców nie jest z tego powodu zbyt zadowolonych. Przez lata co najmniej połowa Amerykanów sygnalizowała w sondażach, iż kampanie wyborcze są za długie. Przy okazji kolejnych na samochodach pojawiały się naklejki sugerujące skrócenie całego procesu. W tym roku najpopularniejsza mówi “Wielki Meteor 2016 – Kończ z tym wreszcie”. Dlaczego więc nic się nie zmienia? Czy mamy z tego jakieś korzyści?
Zacznijmy od minusów, po stronie których zapisać należy między innymi zmęczenie wyborców. Ostatnie badania mówią, że niemal 60 procent z nas ma dość nieustannych wiadomości wyborczych w mediach, choć są one przecież odpowiedzią na zwiększone zainteresowanie tegoroczną walką o Biały Dom.
Druga sprawa to koszt. Dłuższa kampania oznacza większe wydatki. W tej chwili w USA wydaje się na cele kampanii prezydenckich miliardy dolarów, podczas gdy we wspomnianych wcześniej krajach – Kanadzie i Wielkiej Brytanii – sumy te wciąż liczy się w milionach. Do tego im wyższy koszt, tym więcej kandydaci muszą zbierać pieniędzy organizując różnego rodzaju spotkania, co jeszcze bardziej wydłuża cały proces.
Połączenie krótkiej kadencji z wyjątkowo długą kampanią negatywnie wpływa na efektywność prac rządu i parlamentu, zwłaszcza osób zaangażowanych w politykę międzynarodową. Przez co najmniej ¼ kadencji prezydenta doraźne potrzeby polityczne kampanii dominują nad rzeczywistymi potrzebami kraju i społeczeństwa. W tym czasie zagraniczni przywódcy korzystają ze słabości i rozproszenia uwagi władz USA, skupionych na pomyślnym dla swej partii wyniku zbliżającego się głosowania.
Ale…
Są jednak i pozytywne strony długich wyborów, co na pierwszy rzut oka trudno jest dostrzec. Chodzi choćby o tzw. prawybory, które choć bardzo wydłużają manewry polityczne, to jednak od lat 70. są jednym z filarów prezydenckich kampanii w USA. Pozwalają bowiem wyborcom głównych partii na bezpośrednie decydowanie o reprezentującym ich kandydacie, co w czasach gdy wybierany on był przez przywódców partyjnych nie było możliwe. Wiele osób uważa, że to najlepsza forma bezpośredniej demokracji.
“Doświadczenia z ponad 65 krajów świata wskazują, że w systemach parlamentarnych pozwalających na wcześniejsze zarządzenie wyborów, wpływ samych partii i już urzędujących polityków na wybór kandydatów jest znacznie większy” – uważa Patrick Merloe z National Democratic Institute, organizacji zajmującej się między innymi monitorowaniem głosowania w innych krajach.
“Tam, gdzie mamy do czynienia z bardziej otwartym i wydłużonym procesem politycznym, szanse osób spoza kręgów władzy i partii znacznie rosną” – dodaje Merloe.
Analiza ponad 26 tysięcy sondaży i wyników głosowania z 45 krajów w ostatnich 60 latach wykazała, że preferencje w stosunku do kandydatów na urząd prezydenta formują się znacznie dłużej niż w przypadku wyborów parlamentarnych.
W tych pierwszych oddajemy głos na osobę, musimy ją dobrze poznać z każdej strony, upewnić się, iż nadaje się na stanowisko. W tych drugich głosujemy na partię, którą po prostu lubimy bardziej od innych.
Podczas wyborów prezydenckich wybieramy człowieka, który będzie reprezentował kraj, podczas parlamentarnych partię, która zajmie się stworzeniem rządu. W pierwszym przypadku niepewność jest większa, zajmuje to więcej czasu. W drugim zwykle znamy już ugrupowanie polityczne dość dobrze.
Dlatego preferencje wyborcze potrafią się nagle zmienić. Wystarczy jedna informacja, jeden ukryty wcześniej fakt z życiorysu, by sondaże obróciły się na niekorzyść faworyta.
Jak napisał niedawno w portalu realclearpolitics.com Bill Scher, “nie narzekajmy na długość wyborów, bo uchroniło nas to przed niejednym błędem w przeszłości”. Po czym przypomina, że w 1992 roku przez jakiś czas zwycięzcą w sondażach był Ross Perot, który zostałby prezydentem, gdyby wybory trwały na przykład 45 dni od momentu ich ogłoszenia.
Nie powinno więc dziwić, że Stany Zjednoczone mają aż tak długą kampanię, w końcu obowiązujący tu system nazywany jest prezydenckim. Wybory nie są tu ogłaszane, ale odbywają się według stałego wzorca. Zaangażowane są w nie olbrzymie pieniądze, a walka toczy się o wielką władzę. Wiele osób chce po nią sięgnąć. Dlatego wyborcom daje się czas, by kandydatów poznać jak najlepiej. Do tego USA jest krajem bardzo aktywnych i wolnych mediów. Kiedy to wszystko dodamy okazuje się, że cały proces mógłby trwać jeszcze dłużej.
“Krótsze kampanie to zadowoleni i szczęśliwi wyborcy, z drugiej strony w wielu przypadkach mniej poinformowani” – mówią specjaliści zajmujący się tym tematem. No cóż, ten pogląd wciąż nie jest potwierdzony. Trudno powiedzieć, czy osoby oddające głos po długiej i burzliwej kampanii wiedzą więcej o kandydatach i ich programach od tych, którzy musieli podjąć decyzję w krótszym czasie. Po przestudiowaniu 113 cyklów wyborczych w 13 krajach politolodzy Randolph Stevenson oraz Lynn Vavreck doszli do wniosku, iż wyborcy mogą wiedzieć więcej o sytuacji ekonomicznej w kraju, gdy kampania jest wystarczająco długa. Problem w tym, że za wystarczająco długą uznali trwającą co najmniej sześć tygodni.
W każdym cyklu wyborczym mieszają się ze sobą fakty, kłamstwa i manipulacja – zaznaczają Stevenson i Vavreck – Ale w miarę upływu czasu zwykle wygrywają fakty.
Z kogo brać przykład?
Porównywanie systemów wyborczych w poszczególnych krajach nie jest najlepszym pomysłem, o czym wspomniałem na początku. Powróćmy do wymienionych wyżej krajów. W większości z nich partie wybierają swych liderów na długo przed ogłoszeniem wyborów, ale z myślą o nich. Osoby te prowadzą ukrytą kampanię przez miesiące, często lata, zwykle w postaci debat w legislaturze, wywiadów, przemówień. W momencie ogłoszenia wyborów zgłoszenie ich kandydatur jest tylko formalnością. Czasami nawet nie ma wyborów. Całkiem niedawno, po referendum w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej obywatele UK zmienili premiera, ale bez oddania jednego głosu. Pewnego dnia David Cameron zrezygnował ze stanowiska, a zajęła je Theresa May. Bez kampanii, bez żadnych wydatków. Podobnie wygląda to w wielu innych krajach Europy. Z jednej strony dobrze mieć taki płynny system, z drugiej odejście najważniejszej osoby w kraju powinno chyba wiązać się z jakąś formą wyborów, czyli poznaniem opinii społeczeństwa na ten temat.
W okresie ostatnich sześciu lat Australia aż czterokrotnie zmieniała premiera, bo dwie czołowe partie odsunęły od władzy w wyniku wewnętrznych przewrotów własnych liderów. Partia Pracy dwukrotnie, liberałowie raz. W wyniku tych zmian kraj ma niestabilny rząd i słabe przywództwo.
Meksyk, podobnie jak USA, ma prezydencki system władzy. Jest on jednak diametralnie inny od amerykańskiego, bo przez kilkadziesiąt lat rządziła tam jedna partia, a kolejni prezydenci właściwie wyznaczali swych następców. System wielopartyjny w Meksyku to właściwie dorobek ostatnich lat, ale wciąż nie wykorzystuje się tam przewidzianych prawem prawyborów. Do tego kolejne wybory będą tam chyba dłuższe niż u nas. Starania o nominacje partyjne w wyborach 2018 r. i prezentacja kandydatów niezależnych już się w Meksyku rozpoczęły. W ubiegłym roku.
Nie ma systemów idealnych, ani wyborczych ani politycznych. Ani w USA ani w żadnym innym kraju świata. Jeśli mamy porównywać, musimy bardzo dobrze poznać zasadę działania innych. Wtedy może się okazać, że nasz własny nie jest wcale taki zły. Powinniśmy tylko w pełni z niego korzystać.
Rolą mediów powinno być podkreślanie i wykorzystanie pozytywnych aspektów długich kampanii prezydenckich w USA, a nie skupianie się na jej minusach. Powinniśmy może mniej uwagi poświęcać na wyniki sondaży, kto w tym tygodniu był lepszy, kto i co powiedział na temat przeciwnika, komu wyciągnięto nowy brud na światło dzienne, a bardziej na podsumowaniu i zbieraniu informacji z całego okresu trwania kampanii, zwłaszcza dotyczących ważnych dla wyborców kwestii. W kocu mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mają prawie 600 dni na dokładne poznanie osób ubiegających się o najwyższy urząd w kraju, jeden z najbardziej wpływowych w świecie. Prawdą jest, że ubocznym efektem amerykańskich wyborów jest mnóstwo informacyjnych śmieci i niepotrzebnego szumu, ale też skonstruowane one są w ten sposób, by zwycięzca miał za sobą już niezłą szkołę i przygotowanie do kierowania krajem.
Na podst. theatlantic, theweek, realclearpolitics, nytimes, wikipedia,
opr. Rafał Jurak